poniedziałek, 7 lipca 2014

Sunflower Student Movement, cz. 2

Czego tak na prawdę nauczyliśmy się w szkole?

Taką dyskusję, można by prowadzić bez końca. Ja jednak, chcę  dziś skupić, tylko na lekcjach historii. Co tak na prawdę wiemy z historii? Nie wiem jak Wy, ale ja chyba najlepiej pamiętam Starożytną Grecję, Rzym i Egipt. Później Średniowiecze i Renesans.

Chwila..., może to dlatego, że te epoki przerabiamy, na każdym etapie edukacji, z takim, niezrozumiałym dla mnie,  namaszczeniem. Z późniejszymi epokami,  już bywa różnie, o historii współczesnej już nie wspominając. Co wiecie, tylko ze szkoły, o Solidarności?? A takie nazwiska jak Gomułka, Mazowiecki?  Na moich lekcjach historii, chyba nigdy nie dotarliśmy dalej niż I Wojna Światowa.

Zbiłam Was wystarczająco z tropu, znów zastanawiacie się, co to ma do rzeczy, jaki to ma związek z Tajwanem. Mnie też zaskoczył ten związek.


Zacznę jednak od kilku anegdot, które w ciekawy sposób obrazują relacje chińsko - tajwańskie.

Trzeba przyznać, że swoją wiedzę czerpię z jednego, chińskiego źródła informacji, tj. kolega na pokładzie. Jednak to co mi opowiedział, wyraźnie pokazuje, jak te dwa państwa się uwielbiają. A właściwie, jak Tajwan broni się przed Chińczykami.

Każdy Chińczyk, który wpadnie na pomysł wyjazdu na Tajwan, musi mieć wizę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że są dwa rodzaje wiz, o które mogą się ubiegać. Podstawowa różnica: jedna jest realna do zdobycia, druga już niekoniecznie. Rodzaj wizy, o którą musisz się ubiegać, zależy od sposobu podroży, a dokładniej, od jej trasy. Jeśli Chińczyk, na prawdę, chce się dostać na Tajwan i załatwić sobie wizę w przystępny sposób, za względnie rozsądną cenę, nie może lecieć/płynąć na Tajwan bezpośrednio z Chin. Musi znaleźć takie rozwiązanie, które uwzględnia międzylądowanie w jakimś innym państwie. Absurdalne? Jak najbardziej.

 Do listy absurdów, tym razem z pokładu samolotu, dodam jeszcze, że jeśli na locie do Tajpeju spotkacie jakiegoś Azjatę, to możecie być pewni, że nie pochodzi z Państwa Środka. Na tym locie żaden członek załogi nie może mieć obywatelstwa Chińskiego. Zabraniają tego lokalne władze.

Czytając mojego bloga pewnie już wiecie, że my nie potrzebujemy wiz, a także, że bardzo łatwo się skompromitować myląc Tajwan z Tajpejem. Dla nas, potocznie Tajwan to Tajwan, ale z kart do lądowania, które każdy obcokrajowiec musi wypełnić, żeby przekroczyć granicę, dowiedziałam się, że pełna nazwa kraju to  Republika Chin (Tajwan). Jednak Tajwańczycy wszelkie powiązania z Chinami negują, wypierają się rękami i nogami. I właśnie o to był cały ten protest.
Z tego co udało mi się porozmawiać z uczestnikami protestu wszystko zaczęło się od tego, że panujący prezydent, wraz z rządem, podpisali kontrakt z Chinami, o ile dobrze zrozumiałam, na rozbudowę sieci kolejowej. Kontrakt ten bardzo zacieśnia relacje obu państw, a dodatkowo pozbawia pracy wielu Tajwańczyków. Młodzi nie mogli na to patrzeć bezczynnie. Wzięli sprawy w swoje ręce.

300 Studentów, przez ponad 3 tygodnie okupowało budynki legislacyjne. Z tego co się nieoficjalnie dowiedziałam wychodzili tylko raz dziennie, aby się umyć. Władze, już drugiego dnia protestu odcięły w budynkach dopływ wody i prądu.

Później z prasy, dowiedziałam się też, że cały protest zaczął się dokładnie 18 - tego Marca, a zakończył 10 - tego kwietnia. Właściwie zakończyła się tylko okupacja budynków. Protest, choć zszedł z ulic, podobno wciąż trwa.

Tłum, który w tym czasie,  gromadził się dookoła najważniejszych rządowych budynków był imponujący. Nie łatwo było mi znaleźć kogoś, kto mówi po angielsku, ale jak już znalazłam to przemaglowałam tą biedną dziewczynę. Wypytałam ją o wszystko i bardzo żałowałam, że nie miałam dyktafonu.
 
Kompromitujące dla mnie w tej rozmowie były trzy rzeczy:
1. Jak mało wiem o Tajwanie!
2. Ona więcej wiedziała o Polsce, niż ja o Tajwanie!
3 i najważniejsze. Ona więcej wiedziała o polskiej walce o niepodległość niż ja!

I tu wszystko staje się jasne. Powiązanie do polskiego systemu szkolnictwa, staje się oczywiste. BO właściwie, co ja wiem na ten temat ze szkoły? NIC!

Z lekcji historii wiem, dużo o wojnach perskich, o cesarstwie bizantyjskim i dynastiach Egipskich, ale współczesna historia? Na naszą najświeższą historię, zawsze było za mało czasu, czy to w liceum, czy gimnazjum. Nawet jeśli takie tematy w dzienniku widnieją, to tylko w dzienniku. Zazwyczaj był już wtedy czerwiec, więc zajęcia odbywały się już tylko w dzienniku. Wszystko co wiem o tym co się działo w trakcie II Wojny Światowej, czy późniejsze dzieje Polski, to wynik własnych poszukiwań, udziału w konkursach, kołach historycznych, albo zasługa rodziców i dziadków, którzy mnie uświadomili. Szkoła swoje zasługi może wymienić tylko w postaci wycieczek szkolnych, a właściwie, w moim przypadku jednej, w liceum do Częstochowy i Auschwitz. Prawda jest taka, że ostatnio o polskiej historii, więcej można się dowiedzieć, z kina niż ze szkoły. Ciekawe czy szkoły chociaż chodzą na takie filmy do kina. Wychodzi na to, że sporo swojej wiedzy zawdzięczam Andrzejowi Wajdzie, Antoniemu Krauze czy Pawłowi Choclewowi. Żenujące i kompromitujące dla polskiego systemu edukacji. Nie tak to powinno wyglądać. Wiedzę na te tematy powinna zapewnić mi szkoła, mogę ją poszerzać w taki sposób, ale nie zdobywać od zera. Zakładam, że ja i tak wiem całkiem sporo, pewnie więcej niż nie jeden mój rówieśnik. Interesowałam się tym, ciągnęłam rodziców i krewnych za języki. Do tego wychowywałam się w Trójmieście, gdzie wszystko to miało miejsce, a teraz przypominają o tym różne pomniki. Prawda jest też taka, że pierwszy raz na Westerplatte byłam mając 21 lat, na randce z obecnym mężem. Na szczęście mam też takich znajomych, którzy wiedzą dużo więcej niż ja.  Moja wiedza na te tematy jest chaotyczna, nieuporządkowana, zdobyta przypadkowo i z mojej wrodzonej ciekawości.

 
Rozmawiając na Tajwanie o ich sytuacji politycznej, dziewczyna wiedząc ze jesteśmy z Polski co chwile odnosiła się do Wałęsy i naszej historii. Ja w popłochu, z uporem maniaka, odbijałam piłeczkę, że my to było dawno, inne czasy, nie było nas obu wtedy na świecie, ale Ukraina i Majdan to co innego. Odbijałam piłeczkę jak opętana, bo prawda jest taka, że oczekiwała ode mnie wiedzy której nie miałam. Ja mogłam się wypowiadać o Ukrainie, bo wtedy wiedziałam więcej o Majdanie niż o Stoczni Gdańskiej, a honor nie pozwalał mi się do tego przyznać.

Oczywiście jak wróciłam do domu to zaczęłam studiować polską historię. Stan wojenny, Stocznia Gdańska, te hasła były dla mnie tylko sloganami, widziałam mniej więcej o co chodzi, ale raczej mniej niż więcej. Podróże kształcą, ale nie sadziłam, że będąc w Azji nauczę się historii mojego własnego kraju. Dodatkowo kompromitujący jest fakt, że pochodzę z miasta, regionu, gdzie wszystko to miało miejsce, gdzie kluczowe wydarzenie właśnie tutaj się odbywały, a ja co?? Muszę do Tajwanu wyjechać, żeby się ogarnąć i dowiedzieć, jak mało wiem o własnym podwórku.