sobota, 22 lutego 2014

Manhattan, czyli Nowy York, cz. 3 i ostatnia.




 


Po muzeum 11 września, szukaliśmy przez chwilę słynnego amerykańskiego Starbucksa. Mieliśmy jednak bardzo wyszukane wymagania, chcieliśmy, żeby  nie było dzikiego tłumu ludzi. Marzyło nam się, aby wypić ciepłą herbatę i się trochę ogrzać, ale w mniej niż 2h. Niestety. Wymagania okazały się zbyt duże.

Tyle widziałam na prawdę
A taki dobry mam zoom w aparacie :P




















Następna, w naszym planie zwiedzania, była Statua Wolności, którą niestety będziemy musieli jeszcze raz zaliczyć.  Właściwie… w ogóle zaliczyć. Coś tam widzieliśmy, ale prawda jest taka, że niewiele.  Statua stoi na Wyspie Wolności (Liberty Island).  Dlatego z lądu, na którym staliśmy my, i z którego odpływają promy, odległość jest na tyle duża, że wielka Statua Wolności była tylko mała kropką. 

Dlaczego nie popłynęliśmy promem? Zawsze ten sam problem, kilka godzin czekania w kolejce. Promy są dość spore więc sporo ludzi zabierają na raz. Odpływają też dość często, ale to była kropla w morzu potrzeb. Kolejka wiła się przez cały park, a kolejna kontrola bezpieczeństwa jej nie skracała.  Nasz plan zawierał jeszcze  Wall Street  i Cetral Park, więc szkoda nam było czasu. Okazuje się, że jednak nie da się zwiedzić całego Manhattanu w 11h. Co za niespodzianka. :P

A taka była kolejka
Muzeum Amerykańskich Indian
Byczek



















Szukając dalej czegoś do jedzenia, ale jednocześnie nie obniżając swoich wymagań czasowych, wylądowaliśmy znów na hot dogach. Po drodze znaleźliśmy sławnego byczka, a potem dotarliśmy do Wall Street. Ta ulica i budynek stały się, na tyle ciekawą atrakcją turystyczną, że został otoczony barierkami, aby pracownicy mogli się tam w ogóle dostać

Giełda Papierów Warotściowych na Wall Street






 

















Pierwszy głód zaspokoiliśmy na  hot dogach, ale wciąż szukaliśmy miejsca, żeby się ogrzać. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy do Arome Cafe II na Liberty Street. Miejsce godne polecenia, choć obsługa, zwłaszcza skośna Pani kasjerka, do najmilszych nie należała. Jedzenie było pyszne, a przed wszystkim dość tanie. Płaciło się za ilość, czyli 7,49 za funta, a nakładasz sobie co chcesz i ile chcesz. Można tam znaleźć dla każdego coś miłego – warzywa, mięso, makarony, co tylko sobie zamarzysz. Takie domowe jedzonko w centrum miasta, szybko łatwo i nie drogo.



 
Na dowód tego, że tłum był dziki w całym mieście… taka sytuacja :P

 Przejście dla pieszych. Na nim policjant, łańcuchem zarządza czerwone światło. Jak to łańcuchem???
 

Spokojnie, nikogo nie bił. Jednak tłum był na tyle nieokiełznany, że musiał zapinać łańcuch na przejściu, żeby samochody w ogóle mogły przejechać. Dla nas szok, z drugiej strony, jak na to patrzę, to było to całkiem nie głupie rozwiązanie, przede wszystkim, skuteczne.

Nasz hotel i Times Square znajdują się mniej więcej w połowie Manhattanu. Do tej pory przemieszczaliśmy się w jedną stronę, jakby do góry. Kolejna atrakcja wymagała diametralnego przedostania  się na druga stronę wyspy, a chodzi tu o Central Park.



  
Dawno nie oglądałam Kevina Samego w Nowym Yorku, ale szukałam tego hotelu, który tam  występował.  Ten z widokiem na park. A przynajmniej,  ja to tak zapamiętałam. Możliwe, że zmyślam. Jednak muszę przyznać, że wszystkie budynki wydawały mi się potencjalnymi kandydatami, a przeszliśmy tylko mała cześć tego miejsca. W ogóle nie wiedziałam, że do parku można wjechać autem.  Przez cały teren  prowadzi dwukierunkowa droga. W sumie ma to sens. Jest on na tyle duży, że ułatwia to, dość istotnie, komunikację. Zwłaszcza jeśli ktoś chce się przedostać z jednej
strony na drugą. Lotnisko w Dubaju, w samym centrum miasta,  też trzeba by wiecznie objeżdżać dookoła, gdyby nie tzw. Airport tunel, który biegnie pod płytą i pasem startowym. Niestety, przez lotnisko, z oczywistych powodów,  nie można sobie pozwolić na zbudowanie drogi.  


Wielki Ptak
Mimo tego, że była zima park też ma ciekawy klimat. Sam fakt, że jesteśmy w TYM Central Parku robił na nas wrażenie. Tak sobie spacerując i relaksując się spotkaliśmy młodą parę na sesji zdjęciowej, poza tym Wielkiego Ptaka i Elmo z ulicy sezamkowej. Nie wierzycie? To patrzcie!! Jeszcze pamięta wół jak cielęciem był :P


Elmo
Lodowisko
Największe wrażenie zrobiło słynne lodowisko, w Central Parku. Tzn. lodowisko jak lodowisko, nic specjalnego, ale znów… ten dziki tłum ludzi. Wiem, robię się nudna, z tym dzikim tłumem ludzi, ale na prawdę tam było ich strasznie dużo. Myślałam zawsze, że na lodowisku w Dubai Mallu jest zawsze masa ludzi, nic bardziej mylnego. Dubai Mall to pikuś, w porównaniu z Central Parkiem. 


 

 






Spacerując dalej doszliśmy do jakich zabudowań, alei szkockich pisarzy :P, nazwiska nic mi nie mówiły, na szczęście byli podpisani. Czas nam się kończył więc trzeba było się zwijać. W planach mieliśmy jeszcze Times Squere i oczywiście kupowanie pamiątek :P.





Aleja Szkockich pisarzy

  Okazało się, że złapanie taksówki w Central Parku, nie jest takie łatwe, wszystkie były pełne.  Czyżbyśmy trafili na godziny szczytu? Jednemu facetowi, który stał na poboczu i  coś tam robił, władowaliśmy się do samochodu. Nie był tym zbyt zadowolony, ale my byliśmy zdesperowani, więc zupełnie nie zrobiło to na nas wrażenia. Jednak i tak nie dojechaliśmy do samego Times Square. Porzuciliśmy taksówkę i dalej poszliśmy piechotą - było szybciej. Jak rasowi turyści kupiliśmy sobie kubki z I love NY. Do tego koszulki, bluzy i gadżety dla całej rodziny. Mateusz kupił sobie bluzę z NYPD, czyli New York Police Department, jak domniemam, w której wracał do Dubaju. Na lotnisku straż graniczna przywitała go pozdrowieniem  dobry wieczór Panie oficerze - prawie się tam wywalił ze śmiechu.


Zatłoczony Times Square




  












Jak wreszcie udało nam się przepchnąć, przez zatłoczony Broadway, do naszego hotelu to została mi tylko godzina. Mateusz zdołał się tylko przepakować i musiał śmigać na lotnisko. Musiał jechać metrem. To była jedyna możliwość. Jakby pojechał z nami, nie zdążyłby na swój samolot.



 

 

Mateusz swoje loty powrotne przespał, ja myślałam, że umrę. To, że byłam zmęczona, nie było wcale najgorsze. Emocje jeszcze nie opadły, więc zmęczenia tak bardzo nie czyłam.  Jedyne co czułam i chciało mi się z tego powodu płakać, to straszny ból w nogach i stopach. A przecież cały rejs powrotny do Mediolanu musiałam normalnie pracować. Każdy krok to były łzy w oczach, chciało mi się krzyczeć, wyć, ale wyjście miałam jedno - zagryźć zęby. Jak dotarliśmy do hotelu, ja, Purserka i jeszcze jedna koleżanka usiadłyśmy po rejestracją i nie mogłyśmy wstać. Hotel, w którym nocujemy w Mediolanie jest przeogromny więc perspektywa odległości jaką muszę jeszcze pokonać do pokoju, była parszywa. Siedziałyśmy tam ładną chwile. Ledwo się doczołgałyśmy do pokoju. Drugi Mediolan praktycznie przespałam. Obudziłam się tylko na kolacje sylwestrową z załogą w restauracji, ale pierwszym transportem wróciłam do hotelu i spałam dalej.

Na śniadaniu spotkałam dwie koleżanki – Polki, które odbywały tę samą podróż i właśnie tego dnia wybierały się do NY. One już się załapały na śnieżyce. Nam się udało. Jak teraz o tym myślę, to mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Gdyby te straszne mrozy i śnieżyce przyszły kilka dni szybciej, cały plan wziął by w łeb. Powrót Mateusza byłby zbyt wielkim znakiem zapytania.

W ogóle, przecież, gdyby sytuacja była odwrotna, Mateusz operuje lot,  a ja mam dni wolne to też nici. Ja jeszcze się nie dorobiłam wizy turystycznej do USA, więc nie mogłabym z nim pojechać… To było przeznaczenie. I kolejny argument na potwierdzenie mojego życiowego motta.

Prawdziwe szczęście, to okazja, która trafiła na gotowość.
Maciej Bennewicz