Pisze tego posta miesiąc później, a czuje
jakby to było wczoraj. Emocje są wciąż żywe.
Cały wstęp to tej
historii już znacie. Jeśli nie, musicie
przeczytać poprzedniego posta o Mediolanie i Weronie :P Bardzo mi przykro. :P
Ja tym razem
zamierzam skupić się tylko i wyłącznie na NOWYM YORKU!!! Wreszcie!!
Do rzeczy!
Jak moja Purserka
(patrz: słowniczek) dowiedziała się, że Mateusz leci z nami dalej –
spanikowała: a jak on wróci, przecież wszystko zawalone. Przesympatyczna kobieta, więc jak jej
opowiedziałam, że wszystko mamy obmyślone, sprawdzone, z planem B włącznie, to
się uspokoiła i zaczęła cieszyć razem z nami.
Po wylądowaniu w Nowym Yorku, założenie było, że Mateusz zabierze się z nami do hotelu, służbowym autobusem. Nie chciałam tylko żeby załoga musiała na niego czekać.
Urokiem pracy w
samolocie, jest to, że na prawie wszystkich lotniskach, poza Tunisem, mamy pierwszeństwo
na wszelkich odprawach i kontrolach. Jednak prawda jest taka, że nawet w
Tunisie przechodzimy przejściem dla Dyplomacji, co pozawala ominąć wijącą się
kolejkę.
Członkowie naszej
załogi, którzy byli już w NYC nastraszyli nas, że na lotnisku są zazwyczaj
wijące się w nieskończoność sznury ludzi. Głupio by było, żeby załoga zmęczona
po rejsie musiała jeszcze czekać na Mateusza. Dlatego razem z Purserką
wymyśliłyśmy, że Mateusz będzie lądował w biznesie. Biznes wysiada przed, dużo
liczniejszą, klasą ekonomiczną, więc da mu to sporą przewagę przy odprawie paszportowej, a było
akurat jedno wolne miejsce. Takie rozwiązanie to nic pionierskiego, sama już
kiedyś tak lądowałam, jak Mateusz operował lot. Jednak, nie każdy Purser się na
to godzi.
Cały lot się
przejmowałam kolejkami na odprawie paszportowej lotniska Johna F.
Kennedy’ego. Jak to wyjdzie, czy zdąży,
a jeśli nie to ile zajmie mu dojazd albo ile to będzie kosztowało itp. itd. Pierwotnie
wszystko było idealnie zaplanowane, czyli Mateusz leci tylko z podręcznym
bagażem, żeby dodatkowo nie tracić czasu i nie czekać aż walizka wyjedzie.
Jednak na check in gość okazał się na tyle skrupulatny, że zważył Mateusza
bagaż podręczny i okazało się, że jest za ciężki. Musiał go nadać, jako bagaż rejestrowany. Dowiedziałam się o tym
dopiero jak spotkaliśmy się ponownie w samolocie. Szybko zaczęłam zasięgać
języka, jak dotrzeć z lotniska do hotelu. Wtedy też, zupełnie skreśliłam go
jako towarzysza podróży w autobusie, ale
oczywiście walka trwała do końca.
Idąc całą załogą
przez lotnisko, wszystkich zmobilizowałam żeby się za nim rozglądali, ale nikt
go nie widział. Przy odprawie paszportowej widziałam jak przechodzili
pasażerowie, którzy siedzieli na samym końcu samolotu, więc siłą rzeczy, byli
jednymi z ostatnich. Nadzieja zakwitła, jeszcze tylko ta nieszczęsna walizka. Oby
szybko wyjechała.
Stałam dalej w
kolejce do odprawy paszportowej, jak nagle ktoś zaczął krzyczeć, że go widzi. Stał
sobie spokojnie za wszystkimi odprawami, gotowy, już nawet z walizką. Do tego
cały zadowolony bo widział jak się kręcę i go szukam. No cóż, do przodu nie
patrzyłam :P
Okazało się, że
tak go nastraszyliśmy i nakręciliśmy, że w rezultacie dobiegł do odprawy pierwszy
i ku jego zdziwieniu wszystkie bramki były puste. Sprawdziło się tez powiedzenie,
że pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi.
Jego bilet został potwierdzony jako jeden z ostatnich, a tym samym jego bagaż
przyjęty również jako ostatni. Na całe szczęście. Wprawdzie załogę miałam
rewelacyjną i pewnie nie mieliby problemu, żeby poczekać, ale jakoś
tak głupio.
Na szczęście wszystko się udało.
Już w autobusie
adrenalina nam pochodziła pod gardło. Nie mogliśmy uwierzyć. To się dzieje na prawdę.
AAAAAAAAAAAAA. Nawet Mateusz, który jeszcze rano denerwował się swoim powrotem
był w euforii.
NYC do tej pory,
dla nas, to było miejsce poza wszelkimi kategoriami, nawet nie śmieliśmy
marzyć, ze tam kiedyś polecimy, zwłaszcza razem - a tu takie rzeczy. Nigdy nie mów nigdy. Opowiedz Bogu o swoich
planach, a rozbawisz go do rozpuku. Wszystkie te przysłowia i powiedzonka
sprawdzają się w naszym przypadku rewelacyjnie. Marzenia są po to by je
spełniać, w tym jest cała frajda, a nie tylko w ich posiadaniu.
Podróż autokarem
nie trwała długo, a emocje jeszcze wzrosły jak zatrzymaliśmy się przy bramkach
na Manhattan… Tak, wjazd na tą wysepkę jest płatny, nie widziałam ile, byłam
zbyt pochłonięta widokami. Usiedzieć nie mogłam. Pierwsze wrażenia?
Wszystko to co
mówią o tym miejscu to prawda. Nam zapierało dech w piersiach. To miasto nie śpi.
A ludzi jest tutaj totalne mnóstwo. Firma nas chyba jednak troszkę lubi bo
hotel znajduje zaraz przy Times Square, czyli w samym sercu NOWEGO YORKU!!
Już sam hotel
robił piorunujące wrażenie, pokoje malutkie, ale kilkadziesiąt pięter w górę. Na korytarzu
było widać, że raczej na brak klientów nie narzekają - delikatnie rzecz
ujmując. W hotelu szybko doszliśmy do wniosku, że mimo późnej pory, nie
uśniemy. Musimy wyjść na Times Square nocą, nie ma innej możliwości. Rano planowaliśmy
pobudkę o 6, ale… chociaż na chwile, rzucić tylko oczkiem, musimy, po prostu
musimy.
Ubraliśmy się
super ciepło i w drogę. Oczywiście nie mogło się obejść bez hot dogów. Być w
NYC i nie zjeść hot doga z ulicznego straganu - nie może być. Były pyszne. Nie
wiem na ile moje emocje i podekscytowanie, działały na kubki smakowe,
ale były rewelacyjne. Nawaliłam sobie tyle ketchupu, że moja kurtka ledwo uszła
z życiem :P
A Times
Square nocą… tego nie da się opisać słowami. Fotki też pewnie tego nie
odzwierciedlą, ech…. Szaleństwo totalne. Trzeba też przyznać, że środek nocy, a
tam ludzi nie ubywa. Fakt, byliśmy tam dzień przed Sylwestrem, więc pewnie
miasto przezywało dodatkowe oblężenie, ale to co tam się działo przechodziło
wszelkie pojęcie. O podróżowaniu samochodem w ogóle zapomnij, nie ma szans. Na
piechotę, rozpychając się łokciami, masz większe szanse. A jak łatwo się
zgubić w takim pędzącym tłumie.
Po krótkim spacerze wróciliśmy do
hotelu , emocje tak nas wyczerpały, że padliśmy w drodze do
poduszki. Jednak te same emocje obudziły mnie rano, na dłuuugo przed budzikiem,
który i tak był nastawiony na 6. Skończyło się tym, że nie mogłam wyleżeć w
łóżku, miasto już za oknem dokazywało, jakby trochę spokojniej, ale nie bardzo.
Ja byłam gotowa do wyjścia chwile po 6tej :P, oczywiście zwaliłam, prawie siłą
Mateusza - naczelnego śpiocha - z łóżka.
Nie było mowy o tradycyjnych drzemkach co 5 min. Nie nie nie, szybko się
zorientował, że jego protesty nie pomogą.
Zjawiliśmy się na śniadaniu jeszcze
zanim zostało otwarte i oczywiście jako pierwsi. Obsługa przywitała nas dość
gorąco :P Zwłaszcza jeden z kelnerów – typowy, duuuży Amerykanin, a jaki
dowcipniś. Uśmialiśmy się. Naładował nas jeszcze większą pozytywną energią. Śniadanie
było rewelacyjne… mmmm. Gofry z truskawkami w grudniu mówią same za siebie. Jak
zobaczyliśmy bufet to szybko uznaliśmy, że na jednym kursie z talerzem się nie
skończy. Trzeba było zmienić stolik na jakiś bliżej. Spotkało się to z wielkim
oburzeniem Kelnera – typowego Amerykanina – był przezabawny, dorobił to tego
taką dramaturgie, że prawie mu uwierzyliśmy :P. Trafiliśmy w strefę wpływów
innego kelnera – ten miał korzenie zdecydowanie azjatyckie. Kolejny bardzo
pozytywny człowiek – opowiadał nam o swoich wnukach i załatwił zniżkę na śniadanie
dla Mateusza.
Gdziekolwiek na świecie śpimy, zawsze jako załoga naszych linii,
mamy w restauracjach hotelowych zniżki, ale z osobami towarzyszącymi to już
bywa różnie. Różnica w cenie była dość spora, więc zrobił nam mega przysługę.
Pojedli, popili,
pora ruszać w drogę. Plan był ambitny, ale o tym za kilka dni. Nie wszystko na raz :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz