czwartek, 5 września 2013

Dhaka



Jak do tej pory zrobiłam dwa turnaroundy do Dhaki. Każdy z nich  był przeżyciem ekstremalnym, choć z innej mańki.  

Pierwszą Dhake zrobiłam na samym początku latania, w Ramadanie, w zeszłym roku. Bangladesz jest raczej krajem muzułmańskim, więc większość pasażerów, podczas serwisu, nie zdecydowała się na konsumpcję.

Taka sobie krótka trasa, a ile atrakcji...
Nasza firma oferuje takim pasażerom tzw. Iftar Box’y. Są to pudełka, które rozdajemy pasażerom, po standardowym serwisie. Zawierają z reguły jakiś jogurt, wodę, daktyle, banany, kanapkę i ciastko. Najczęściej pasażerowie konsumują to już na lotnisku, jednak nie tym razem. Tym razem, schodziliśmy ze swojej wysokości lotu, co oznacza, że zbliżaliśmy się do lądowania, jak zaszło słońce i przyszedł czas na iftar. Pasażerowie, którzy do tej pory byli sympatyczni i mili, zrobili się agresywni, bo nie dostali na czas, ich zdaniem, swojego posiłku. Ponad połowa samolotu domagała się jedzenia, a my nie dość, że mieliśmy masę innych obowiązków w tym czasie – zaraz mieliśmy lądować – to jeszcze musieliśmy rozdać wszystkim pudełka. Tak się złożyło, że nie zdążyliśmy rozdać ich wcześniej, już nie pamiętam dlaczego. Jak już każdy pasażer otrzymał swoje pudełko, szybko je opróżnił i trzeba było zacząć je zbierać. Nie mogliśmy lądować, jeśli ponad połowa pasażerów ma rozłożone stoliki i pudełka na nich. Teoretycznie powinniśmy je zebrać  z powrotem do wózków, ale nie było na to czasu. Trzeba było szybko reagować. Wyjechanie z wózkami do kabiny zabrałoby zbyt dużo czasu. Skończyło się na tym, że wszystkie pudełka zebraliśmy do dużych worów na śmieci i zamknęliśmy w toaletach na czas lądowania. Czas nas gonił, cała sytuacja opóźniła nieco lądowanie. Nie zmieściliśmy się w 30min, które są przewidziane na schodzenie z wysokości lotu. Oczywiście czegoś takiego jak współpraca i zrozumienie pasażerów, zupełnie nie było. To było istne szaleństwo.

Drugą Dhake zrobiłam w zeszłym miesiącu, chyba jeszcze bardziej ekstremalną w przeżyciach, a na pewno bardziej obrzydliwą. Tym razem mieliśmy do czynienia z jedzeniem już w połowie przetrawionym.

Niezbyt skomplikowana, łatwa do zapamiętania. Flaga Bangadeszu
Zaczęło się już w połowie serwisu. Prawie cała załoga, z wózkami pełnymi tac z jedzeniem, była w kabinie, kiedy ktoś nie zdążył do łazienki i puścił przysłowiowego pawia, dokładnie w samym przejściu. Oczywiście winnych nie było, nikt nawet nie raczył nas poinformować, że taki wypadek miał miejsce. Na szczęście jedna z koleżanek zorientowała się w sytuacji zanim wjechała w to wózkiem. Wszyscy byliśmy zablokowani w kabinie i tylko SFSka mogła podejść tam, nie przejeżdżając po tym wózkiem z jedzeniem. Na szczęście mamy na pokładzie proszek wysuszający takie rzeczy, ale nie obniża to poziomu obrzydliwości. Biedna SFSKa musiała poradzić sobie z tym sama, wszyscy staliśmy zablokowani i każdy po cichu się z tego cieszył. Nikt nie miał ochoty tego sprzątać.

Godło Bangladeszu - troszke bardziej wyszukane niż flaga
Okazało się już po lądowaniu, że to nie koniec tego typu przygód. Samolot nie zdążył się jeszcze zatrzymać, kiedy dziewczyna z ojcem, zaczęła biec do łazienki, zaraz obok moich drzwi. Pasażerowie, nie powinni jeszcze wtedy wstawać, więc moim pierwszym odruchem było odesłanie ich na miejsce. Jednak szybko się zorientowałam w czym rzecz i otworzyłam im drzwi do łazienki, które na czas startu i lądowania zamykamy. Oczywiście nie udało nam się drzwi otworzyć na czas, na szczęście dziewczyna była na tyle dobroduszna i szlachetna, że w kluczowym momencie odwróciła się do mnie plecami. W przeciwnym razie całą zawartość jej żołądka, miałabym na sobie. Drzwi i podłoga jednak nie zostały oszczędzone. Smród był niesamowity. Wszyscy dookoła zatykali nosy, a ja na początku nawet drzwi do łazienki nie mogłam zamknąć, bo oni jeszcze tam stali. Później, w łazience dziewczyna również nie trafiła do muszli klozetowej. Bardzo mi się szkoda zrobiło naszych chłopaków od sprzątania. Jej ojciec próbował coś pościerać, ale to była kropla w morzu potrzeb. Ja, po wszystkim musiałam tamtędy przepuścić około 54 pasażerów, bo wyjście było na początku samolotu. Nie miałam zbyt wielu pomysłów, na podłodze położyłam po prostu używane koce, które i tak z czasem przesiąkły. Drzwi też starałam się jakoś osłonić, żeby nieświadomi pasażerowie nie powycierali tego rękawami, niestety tutaj koce aż tak dobrze się nie spisały, ciężko było je w ogóle zawiesić. Co ciekawsze pasażerom, tak spieszyło się do wyjścia, że nie przeszkadzało im stać na tym. A byli to ludzie, którzy siedzieli dość blisko, więc na pewno widzieli i czuli całe zajście.

Zastanawialiśmy się później co było z tymi ludźmi nie tak. Teorii było kilka. Jedna, że nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. Druga, natomiast, że  to choroba lokomocyjna. Po takim locie, czarny humor się nas trzymał. Dlatego zaczęliśmy żartować, że w Bangladeszu najbardziej rozwiniętym środkiem transportu jest rower, więc nawet nie znają choroby lokomocyjnej, nie wspominając już o prewencji, objawach i skutkach. Piloci, na same opowieści się wzdrygali, a my tam byliśmy i musieliśmy nad tym zapanować. Aż się boję kolejnej Dhaki.




2 komentarze: