wtorek, 18 marca 2014

Praga, czyli prawie jak w domu



Kolejnym miejscem, na mapie naszych wspólnych podróży, jest Praga. Wszystko wyszło dość spontaniczne. Namotali mi w grafiku. W  rezultacie, w przeddzień Mateusza lotu do Pragi, zorientowaliśmy się, że przecież mogę lecieć z nim. Mam dni wolne, więc zamiast siedzieć sama w domu, mogę przefrunąć się do Pragi. Był tylko jeden haczyk. Dostać się na lot do Pragi. Ekonomia była przebukowana, ale biznes pusty. I tak będą musieli upgradować (patrz: słowniczek) pasażerów. Udało się, zajęłam jedno z ostatnich wolnych miejsc. Powrót to już była bułka z masłem, lot był w połowie pusty. 


W takiej sytuacji aż szkoda nie próbować. Najwyżej nie polecę i zostanę w Dubaju. Ryzyko praktycznie żadne, a ile może być frajdy.  Co innego jeśli sytuacja jest odwrotna, czyli z miejscami na powrót jest krucho. Wtedy powrót na czas stoi pod znakiem zapytania. A my mam tendencje do brania ostatniego połączenia, które pozwala nam zdążyć na czas do pracy. Jak gdzieś się wybieramy, to chcemy zawsze maksymalnie wykorzystać czas. No cóż, wstyd się przyznać, ale dla nas samoloty to już trochę jak autobusy :P. Co zrobić, taka praca. :P

Swoją drogą wszystkie kraje Półwyspu Arabskiego mają to do siebie, że jeśli chcesz się stąd wydostać, to tylko samolotem. Autem możesz pojeździć, co najwyżej,  po Półwyspie, ale to wszystko. Syria, Iran i Irak skutecznie odcinają nas od świata. Swoją drogą, sam przejazd przez Arabię Saudyjską, nie jest łatwy. Zwłaszcza dla kobiety. Pomijając już, oczywiste, kwestie wizowe, to żadna kobieta nie może wjechać do Arabii bez swojego prawnego MĘSKIEGO opiekuna. Jestem mężatką, więc moim opiekunem byłby Mateusz, jednak jeśli jesteś panną, to powinien to być brat albo ojciec. Nie wiem, jak oni to sprawdzają, ale znając arabów na pewno da się to jakoś obejść. Niestety, na razie nie wiem jak.

Z ciekawości wrzuciłam trasę Dubaj – Gdynia na Google Maps, raptem 65h. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że trasa prowadzi przez Basrę i tuż koło Bagdadu, a dalej nie jest łatwiej, bo  przez Syrię. Jeśli uda Ci się przeżyć ten odcinek, to dalej już jest z górki, piękna Turcja, Bułgaria, Serbia, Słowacja, Czechy i caaała Polska. Nie wiem jak wy, ja lubię przygody, ale zdecydowanie mniejszego kalibru. Bez narażenia życia, w aż tak oczywisty sposób. Dlatego zawsze wybieram połączenie samolotowe, które trwa, bagatela, 60 godzin mniej. I zaoszczędza mi wielu bombowych atrakcji.

 Wracając do Pragi…

 
Praga może wydawać się mało atrakcyjna, mało egzotyczna,  ale my nie wybrzydzamy. Jak możemy pozwiedzać razem to zwiedzamy co się da. Staramy się wykorzystać, dosłownie, każdą okazję.
A tym razem szczęście dopisało, pogoda trafiła nam się rewelacyjna. Słoneczko bajecznie przygrzewało. Wiosna pełną gębą. Od razu po przylocie ruszyliśmy w miasto. Głód doskwierał nam niesamowicie, więc jak tylko wysiedliśmy z metra, poszliśmy jeść. Oczywiście, kuchnia regionalna, czyli prawie jak domowa… Prawie!



Ja zjadłam rosołek i sznycla z ziemniaczkami, czyli po naszemu schabowego. Aż mi się uszy trzęsły. Pyszne było. Natomiast Mateusz barszcz ukraiński i  knedliczki. I tu pojawia się podróżnicza anegdota. Z kategorii: dokładność angielskich tłumaczeń, lub jak kto woli bogactwo języka angielskiego.  Co znaczy z angielskiego słówko dumplings?? Otóż, zależy kto i gdzie tłumaczy. Tłumaczone przez Polaka, albo przynajmniej w polskim kontekście, oznacza nasze (przynajmniej moje) ukochane pierogi. Gdzie jest haczyk? W czeskim kontekście.  
Dumplings, tłumaczone w Pradze, oznacza knedliczki. Pewnie większość z Was była u naszego południowego sąsiada i wie, że kendliczki  to, z mojego punktu widzenia, bułka moczona w mleku. Może ktoś zna bardziej wyszukany opis. W każdym razie czeskie dumplings, mają się  baaardzo daleko, do naszych pierogów, choć tłumaczenie identyczne.

Pojedli, popili, oczywiście lokalne piwko i poszli dalej.

Zwiedzanie to obowiązkowy Most Karola, Stare Miasto i rynek, czyli wszystko to każdy powinien zobaczyć. Pogoda nam dopisywała więc spacerowaliśmy wystawiając mordki do słońca i  napawając  się chwilą. Przede wszystkim wiosenną pogodą.

Pewnie zastanawiacie się, jak my możemy się jeszcze cieszyć słońcem. Przecież w Dubaju mamy słońce non stop. Zdradzę wam sekret. Słońce tu i tam to jak to mówią Hindusi: same, same, but different, czyli w wolnym tłumaczeniu takie samo, ale inne. Powietrze tutaj i tam, natężenie tego słońca, a co za tym idzie, temperatura, to zupełnie nie to samo. Reasumując słońce w Europie, jak już jest, to jest dużo przyjemniejsze.




Pragę pewnie większość z Was, lepiej lub bardziej, ale zna. Jak powiem, że jest urocza to dla nikogo Ameryki nie odkryję. To miasto ma duszę, czego nie można powiedzieć o Dubaju, ale to temat na osobnego posta.  Jednak jest kilka elementów, które dla nas, emigrantów, mają dużo większe znaczenie niż dla Was. Wszystko kręci się, oczywiście, wokół jedzenia. Tym razem furorę zrobiła zwykła kajzerka i Jogobella.

 
Mała rzecz, a cieszy. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaką frajdę nam sprawił widok kajzerki na hotelowym śniadaniu. Mateusz się ze mnie śmiał, jak jedząc górę, odrywałam kawałki, dokładnie wg kajzerkowego wycięcia.  Ech… ślinka mi cieknie na samą myśl. U nas niby pieczywo jest okey. Można znaleźć dobry chleb, choć trzeba wiedzieć gdzie szukać, ale świeża kajzerka to po prostu poezja.
Oczywiście, konieczne musieliśmy skoczyć na jakieś zakupy, zwykłe spożywcze, nic nadzwyczajnego. O tym, że owoce i warzywa są wszędzie dużo smaczniejsze niż w Dubaju, pewnie będę wam opowiadać, jeszcze nie raz, ale to co się działo jak zobaczyliśmy Jogobelle na półkach, to był jakiś obłęd.  Tak się składa, że Jogobella to zawsze były ulubione jogurty Mateusza. Nic się w tej kwestii nie zmieniło, a w Dubaju niestety takich rarytasów brak. Ciąg dalszy amoku nastąpił, jak doszliśmy do półek z pieczywem, ech. Kupiliśmy dwa wielkie bochenki białego i ciemnego chleba, z założeniem, że je zamrozimy. We dwoje nie bylibyśmy ich wstanie zjeść zanim sczerstwieją, choć muszę przyznać, że oczy bardzo chciały. Chlebki pokrojone na części, leżą sobie w zamrażarce. Jak w planach mamy wspólne śniadanie, to sobie kawałek rozmrażamy i wtedy życie staje się jeszcze piękniejsze. Z całym szacunkiem, ale co Wy możecie o tym wiedzieć. :P

Poczucie - prawie jak w domu, potęgowały też wszechobecne reklamy Reserve.





Było też, jednak, kilka rzeczy, które nas zaskoczyły. Idąc do sklepu mijaliśmy cmentarz. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że na cmentarzu był posterunek policji. U nas też jest wandalizm na cmentarzach, ale żeby wymagało to, aż takiej ochrony, to na szczęście nie.

Natomiast w metrze sprawdził nas kanar, a właściwie na dworcu. Tam, kanary nie wsiadają do metra. Warszawskim metrem nigdy nie jeździłam, może też tak jest, a ja o tym nie wiem. Jednak mnie to zaskoczyło. W Trójmieście, kanary wsiadają do trolejbusów, czy SKMki. Ba, wręcz stają w drzwiach, bo ludzie próbują uciec. A tam, ta drobna kobietka w średnim wieku, która nas sprawdzała, wprawdzie stała w obstawie, ale ucieczka na tym korytarzu była dość prosta. Wystarczyło, chociażby pojechać stacje dalej. Czyżby Czesi nie jeździli na gapę?? Tylko wtedy po co kanar?

















środa, 12 marca 2014

Kolejne oblicze Dhaki



Załoga to mistrzowie plotek i pochopnego oceniania. Dlatego ja, staram się, zawsze, sprawdzić wszystko sama. Nie oceniać, raczej tylko obserwować. Na pewno nie jestem obiektywna. Nie mam złudzeń. Mój światopogląd na pewno jest zachwiany, z różnych powodów. Jednak staram się  zachować zdrowy rozsądek. Zrozumieć i wyjaśnić, sobie i Wam, rzeczy, które widzę i które mnie szokują.  

Dhaka jest jednym z tych lotów, na których spodziewasz się najgorszego. Wśród załogi krąży opinia, że nie powinnam nawet oczekiwać, że ludzie będą potrafili używać toalety. Brzmi to brutalnie, ale sprawdzałam. Niestety, tym razem nie ma w tym ani krzty dramaturgii i przesady. Taka jest prawda.

Bangladesz jest krajem trzeciego świata i z przykrością stwierdzam, ale w każdym tego słowa znaczeniu.  Kiedyś mnie zastanawiało na jakiej podstawie ocenia się kraj, jako kraj trzeciego świata. Odkąd zaczęłam trochę się po świecie kręcić. Nie mam już wątpliwości. A już szczególnie w kwestii Bangladeszu. Sposób w jaki ludzie tam żyją i funkcjonują, zwyczajnie zaskakuje. 

Wychowana we współczesnej Europie, zostałam rozpieszczona przez takie luksusy jak bieżąca woda i toaleta. Brzmi to śmiesznie, ale to naprawdę są luksusy nie do ocenienia.
Skąd wnioski, że oni  nie potrafią korzystać z dla nich nowoczesnej, a dla nas  tradycyjnej, muszli klozetowej?? Otóż… z życia. 

To, co się dzieje w toaletach podczas niecałych 5h lotu,  przechodzi ludzkie pojęcie. Wszelki zdrowy rozsądek zawodzi.  A spłukiwanie wody po sobie to już nowoczesna technologia, za którą nie każdy nadąża. 

W kwestii formalnej… Każdemu może się zdarzyć zapomnieć spuścić po sobie wodę. Pamiętam, że jak byłam dzieckiem, mama wiele razy wołała cała rodzinę do łazienki i szukała winnego. 

Oczywiście nigdy nie było. Wszystko jest dla ludzi, ale to co tam się dzieje to nie to samo. To by musiała być narodowa, masowa skleroza albo wręcz amnezja. 

Staram się być wyrozumiała. Wiem, że toalety w samolotach to specyficzny wynalazek. Robią dużo hałasu, są klaustrofobiczne, a w muszli nie ma wody. Ale mamy XXI wiek i wysokie standardy higieniczne (co niektórzy), więc tym bardziej w środowisku zamkniętym, jakim jest puszka zwana samolotem, nie możemy sobie pozwolić żeby kibelek, tak po prostu, wypełniał się po brzegi. Wydawałoby się oczywiste, że skoro wchodząc do toalety maszyna jest pusta, potem następuje zwolnienie blokady,  to wychodząc wypadałoby ją taką zostawić. Zwykła logika nakazuje przypuszczać, że system toalet w samolocie nie może polegać na takim samym patencie jak TOI TOIe, albo dawne wychodki. Wyobrażacie sobie co by było gdyby  przy ponad 300 pasażerach i 15h lotu wszystko stało w muszli? Ja wole nawet nie myśleć. Niestety wszystkie moje argumenty nie są takie oczywiste, szczególnie,  w pewnych rejonach świata. 

Nawet jeśli to nie są oczywiste kwestie, mój tok rozumowania pewnie jest już wypaczony prawie 2 letnim lataniem, to wystarczyłoby zapytać. Użyć języka za przewodnika. Niestety, w tym miejscu nie mogę oprzeć się myśli, że dochodzi tutaj do głosu zwyczajny brak wiedzy o takich wynalazkach.
Znając trochę opowieści o tej części świata i bywając tu i ówdzie przestaje mnie to dziwić. Nasuwa mi się jeden dość istotnie broniący ich argument. A mianowicie, jeśli ktoś całe życie robi pod siebie, dosłownie -  gdzie stoi, albo w najlepszym razie w  publicznych toaletach, które nawet u nas postawiają wiele do życzenia, więc co dopiero tam. To skąd on właściwie ma wiedzieć takie rzeczy? 

Dla nas nie do pojęcia. Wydawałoby się, że to wiedza tak podstawowa jak to, że człowiek potrzebuje jedzenia i picia do życia. Niespodzianka… to wcale nie jest tak pierwotna wiedza czy instynkt. Nie, nie, nie. 

Z przyczyn humanitarnych pominę już opis tego co się dzieje w toaletach na podłodze… sama osobiście wole nie wiedzieć czy to tylko woda, czy coś więcej. 




Do końca staram się być wyrozumiała i ich zrozumieć . Warunki w jakich żyją, standard, a właściwie jego brak, do którego są przyzwyczajeni, nie może nauczyć ich niczego innego. Po takim rejsie staram się po prostu docenić, że wszystko to, czego mnie w domu nauczono, nie jest wcale takie oczywiste i powinnam być wdzięczna losowi. Zarówno za warunki jakie stworzyła mi Europa, Polska, jak i moja  rodzina. A tak zawsze przeklinałam w myślach moja mamę jak wracałam ze szkoły, a mój cały artystyczny nie ład z biurka i łóżka leżał na środku pokoju. Nigdy też nie rozumiałam o co właściwie te narady rodzinne, jak ktoś nie spuścił wody. Tak ciężko spuścić po kimś? Co za różnica? Każdemu się zdarza. Nie jedno z Was pewnie tak w dzieciństwie myślało. Otóż, dostałam niezawodną lekcje i z pełną świadomością mówię, że  różnica jest i to wielka, a zasada jest jedna i żelazna - Wodę w toalecie trzeba spuszczać, i to każdy po sobie.  Amen.

 

 
Nigdy nie  doceniałam tych elementów  wychowania. Cały dobytek w jaki wyposażyli mnie rodzice, a  który uważałam za oczywisty, dotyczy również podstaw kultury tj. np. szanowania drugiej osoby, starszej, czy młodszej. Nawet Twojej siostry, która doprowadza Cię do gorączki i miałoby się ochotę ją wysłać na księżyc. Z biletem w jedną stronę oczywiście. (Pozdrowienia dla mojej siostry :P)
Wsiadasz do samolotu na tym rejsie  i widzisz jak Ci ludzie siebie nawzajem nie szanują. Ile razy jako dziecko usłyszałeś pytanie o tzw. magiczne słowo?? Pamiętam, że jako dziecko zawsze wydawało mi się, że rodzice robią z igły widły, jak nie powiedziałam, proszę, przepraszam, czy dziękuje. Otóż nie robili. Widziałam świat zorganizowany bez tych trzech magicznych słów. I musicie mi uwierzyć na słowo  – chaos i dramat. W tej części świata nawet tak podstawowe kwestie nie są oczywiste. Nikt nie pomoże staruszce, która sama ledwo idzie, jeszcze ja poszturchaną i zwyzywają, bo stoi im na drodze.  Brak kultury osobistej, zwykłego, zupełnie  podstawowego dobrego  wychowania. Nie mówię tu o zaawansowanych zasadach savuar vivre, w których pewnie sama nie raz bym się zgubiła, ale o zwykłym szacunku. 




Bariera językowa na tym rejsie to najmniejsze z szerokiego wachlarza dostępnych wyzwań :P

To wszystko wydaje się szokujące? Nie, jeśli zobaczysz jak Ci ludzie żyją. Ja miałam okazję.
Wielu z nich za dom uważa kawałek plandeki, rozwieszony przy murze. Wzmocniony kawałkami blachy albo tektury. Przypomina to bardziej szałas niż mieszkanie. Gdyby nie garnki, albo wychodzący stamtąd ludzie to pierwsze skojarzenie - śmietnik. Drugie - po przypomnieniu sobie, gdzie jestem –zabezpieczony na noc stragan. Otóż, do trzech razy sztuka, a tutaj sprawdza się z reguły najczarniejszy i najbardziej ekstremalny pomysł, najskrajniejszy i najbardziej absurdalny. To nie są źli ludzie, oni nie robią tego ze złej woli. Tak zostali wychowani, taka kultura, a właściwie jej brak. Chwilami jak widzę jak oni odnoszą się do siebie to ręce opadają. 

Idąc ulicami Dhaki, to co widziałam, to po czym szłam, tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że Ci ludzie nie mają ani jak, ani gdzie, nauczyć się podstawowych zachowań. Wszystko tutaj jest takie trochę dzikie. Począwszy od jazdy samochodem i trąbieniu non stop, a skończywszy na zachowaniach miedzy ludzkich. 

Chociażby scena z autobusu. Ludzie wsiadali w biegu, bo kierowca ani myślał się zatrzymać. Przystanki są dość prowizoryczne, o ile w ogóle są. To co się dzieje na ulicach nasuwa mi myśl, że o ile  w naszej cywilizacji i systemie drogowym, autobus nie mógłby się, tak po prostu na sekundę zatrzymać, tak tam mógłby, ale  też się nie zatrzyma, tylko, że z zupełnie innych powodów.
 
Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę Was do tych ludzi zniechęcać. Większość z Was jeśli tam pojedzie to pewnie połowy z tego nawet nie zauważy. Do Was odnosić się będą z szacunkiem godnych bogów. Co tu dużo ukrywać, jesteście dla nich uosobieniem pieniądza. Idąc ulicami miasta też wielu rzeczy nie widać. Trzeba się mocniej przyjrzeć, a mając kilka godzin rejsu jest na to czas. Potem wiesz czego szukać i spacerując ulicami widzisz więcej.