Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 sierpnia 2014

Lot do Warszawy

Wśród naszej polskiej załogi lot do Warszawy jest bardzo popularny. Wszyscy od czasu do czasu chcą skoczyć na pierogi i zrobić zapasy ulubionych produktów. Fakt, że na każdym rejsie, w każdej kabinie powinien być chociaż jeden polsko języczny członek załogi, teoretycznie powinien  to ułatwiać. Jednak bardzo często się zdarza, że ta reguła nie jest przestrzegana, a ilość chętnych żeby operować ten lot, wcale przez to nie maleje. Nie łatwo jest dostać Warszawkę, a już w ogóle zamienić się na nią. Mi nie dają jej nigdy tak po prostu, tylko jak zabiduję. (dla nie wtajemniczonych, w poprzednim poście rozwinęłam się bardziej o bidowaniu, czyli co, jak i po co)

Co ona w sobie ma, że tak silnie działa na wandali, a ochronić się nie daje.
Entuzjazm przed wyjazdem do Warszawy był na tyle duży, że już w nocy nie mogłam zasnąć. Spałam może 3h i tak przed każdą z nich. Pobudka o 4.00 mi tego nie ułatwiała, ale czego się nie robi dla Warszawki. Zwłaszcza, że zupełnie nie czułam się jakbym szła do pracy. Cały ten lot, od początku do końca stanowił dla mnie mega frajdę.
 Dorabiam filozofie teraz, ale w Dubaju: tramwajów nie ma, o pociągach nie wspominając, a jazda motorem to czyste samobójstwo.

Pasażerowie na tym locie są dość wymagający, ale po polsku wszystko da się załatwić. Przede wszystkim jak to my, lubimy swoje wypić, a już szczególnie,  jeśli alkohole są serwowane bezpłatnie. Nie wszyscy też znają swoje możliwości. Wielu pije ile wlezie, a potem robi się nie przyjemnie. Taka już nasza ciemna strona. Muszę się jednak przyznać, że do swoich mam więcej cierpliwości. Fakt, że łatwiej się dogaduję niż z innymi narodowościami, raczej nie będzie zaskoczeniem, ale sprawia mi to też więcej przyjemności.

Zauważyłam też, żę preferujemy dogadywać się po polsku. Wielu z nas zna angielski, ale po co się wysilać, skoro można poczekać na Panią Joasię i się wszystko załatwi. Powoduje to, że lot dla załogi polsko języcznej jest o tyle trudniejszy, że wszyscy pozostali jej członkowie,  nagle przestają istnieć. Jeśli pasażerowie się zorientują kto mówi po polsku. Game over. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, istniejesz już tylko ty. Wszystkie prośby będą kierować do Ciebie, choćby mieli przez to przebiec pół samolotu. W tych prośbach są też odważniejsi, często innych nie poprosiliby o to, o co poproszą rodaka, np. zabawki dla wnuków, albo inne gadżety. Czasami po prostu nie znają na tyle angielskiego, a czasami boją się, że im ktoś obcy odmówi. A może to tylko ja mam takie miękkie serce i widać to po mnie. Licho wie. Na szczęście, też więcej Ci wybaczą, jeśli np. zapomnisz o drinku, albo czegoś zabraknie. Na swojego nikt się nie będzie wściekać.
Dworzec centralny i  Złote tarasy.  Dowód, że się popieści to się zmieści.

Wielu pasażerów, szczególnie tych, którzy na stałe mieszkają za granicą, albo wracają z długich wakacji, lubą sobie po prostu z Tobą pogadać, po polsku koniecznie. Wiele razy usłyszałam, jak to dobrze po polsku znów porozmawiać. Czasami chcą się pochwalić gdzie byli, a czasami dowiedzieć jak wygląda moja praca, życie w Dubaju itd. Czasami jak okaże się, że mieszkają na stałe za granicą to ja ich ciągnę za język.

Nie wiem jak mają inne narodowości, ale chyba większość Polaków, w jakiś tam sposób ciągnie do swoich, żeby chociaż pogadać po swojemu. Słyszałam o stwierdzeniu, że w Polacy za granicą żyją jak pies z kotem, ale zupełnie się z tym nie zgadzam. Nie wiem jak to jest np. na wyspach, ale ja się z tym nie spotkałam. Nawet podczas podróży, gdziekolwiek na świecie, jak usłyszysz polski to się miło robi. Zawsze chociaż dzień dobry się powie i ludzie w zaskoczeniu się uśmiechają. Czasami nawet zatrzymają się pogadać.
Świadek wszystkich tęczowych wandalizmów.

Gdzie i dlaczego podróżują Polacy? Na moich lotach do tej pory królują zagraniczne konferencje, np. w Tokio i Tajpeju, turyści, marynarze, biznesmeni, ale także Polska emigracja, która wraca na wakacje do kraju. Okazuje się, że mamy sporą polonie w Australii, a połączenie naszymi liniami jest dla nich bardzo wygodne. Wszyscy Polacy, z którymi miałam okazję porozmawiać chcieliby wrócić, ale sytuacja finansowa im na to nie pozwala. Jeśli ktoś mieszka na drugim końcu świata 30 lat, to choć tęskni za Polską, to dom ma już raczej tam. Wielu z Polskich Australijczyków uciekało z naszego kraju,  szukając  azylu politycznego, np. byli działacze Solidarności. Większość moich pasażerów łączyła tylko jedna cecha. Dubaj był ich lotniskiem tranzytowym, niewielu zostawało tam na dłużej. Mieliśmy też pielgrzymkę do Bangkoku i na Bali. Też byłam zaskoczona, ale jak inaczej nazwać wycieczkę organizowaną przez księży. Jeden z nich przyznał mi się, że msze były codziennie, a uczestnicy chowali po kieszeniach buteleczki z alkoholami.

Sama nie mogłam w to uwierzyć, ale przysięgam, że tak było.  Na obu moich Warszawskich rejsach spotkałam tych samych pasażerów. Brzmi niesamowicie jeśli zdacie sobie sprawę, że jest nas 18 000, a do Wawki latamy codziennie. Robiłam te loty w odstępie prawie 2 tygodni. Na pierwszym jedna kobieta leciała właśnie do Tokio na konferencję, a potem ze mną wracała do Polski. Inna grupa miała konferencję w Tajpeju, a w drodze powrotnej zatrzymali się jeszcze na 3 dni w Dubaju. Połączyli pracę z przyjemnością. Tą kobietę sama zauważyłam, a że nie chciało mi się wierzyć, to podeszłam i zapytałam wprost. Pamiętała mnie bardzo dobrze. Z kolei grupa mi się gdzieś pochowała, ja ich nie zauważyłam, ale kierownik wycieczki mnie zaczepił.

Takich widoków na co dzień brakuje mi najbardziej.
Wiecie, co najbardziej mnie zaskoczyło?? Obcokrajowcy mówiący po polsku. W Polsce Hindusów chyba wciąż rzadko się spotyka, a na naszym rejsie ich nie brakowało. Jesteśmy linią lotniczą wożącą głównie Hindusów, ale Warszawka, do niedawna, była niezdobytym bastionem. Była. Ja oczywiście, podając im cokolwiek, zwracałam się po angielsku. Wyobraźcie sobie, jednak moją minę jak, stoję w przejściu i żegnam się z pasażerami, a grupa Hindusów pochodzi do mnie i płynną polszczyzną mówi mi, że bardzo dziękują za wszystko, bardzo przyjemny lot itd. Jedna z dziewczyn miała bluzę z napisem:  Wydział Prawa i Administracji UŁ. Długo zbierałam zęby z ziemi. Do tego spotkałam też Sudańczyka, który ma żonę Polkę. Ja do niego po angielsku, a on do mnie płynną polszczyzną. On akurat leciał tylko do Dubaju. Pracuje tu dla polskiej firmy eksportowej. Język polski do łatwych nie należy, więc obcokrajowców, którzy nim władają darzę szczerym podziwem i szacunkiem.


Mamy wśród załogi taką niepisaną tradycję. Jeśli jakiś załogant leci do domu, to w drodze powrotnej przynosi dla pozostałych jakiś lokalny przysmak, tak na spróbowanie. Najczęściej są to słodycze.  Pewnie domyślacie się co ja przyniosłam. Oczywiście, ze Prince Polo, Ptasie mleczko, a za drugim razem Mieszankę Wedlowska i Delicje. Wszyscy byli pod wrażeniem, zajadali się jak oszalali.

Niestety Warszawka miała też smutny kontekst. Po wylądowaniu w Dubaju, wiozłam wtedy swojego męża jako pasażera, dostaliśmy wiadomość o tym co się stało z lotem MH 17 Malesian Airlines. Jeszcze nie wyszliśmy z samolotu jak pierwsze informacje do nas doleciały. Wszyscy aż usiedliśmy. Ruszył nas nie tylko fakt, że nasi koledzy po fachu zginęli, że znów Malesian, ale przede wszystkim zaparło nam dech w piersiach, bo MY właśnie lecieliśmy nad Ukrainą. Nasz kapitan przyznał potem, że przez moment nawet obok tamtego rejsu. To mogliśmy być my. Dopiero później na podstawie własnego dochodzenia, doszłam do tego, że owszem lecieliśmy na Ukrainą, ale nie nad tą częścią, która stanowi największe zagrożenie. Nie zmienia to jednak emocji, które temu towarzyszą.

Warsaw by night. Zauroczyło mnie to miejsce
Nasza linia lotnicza, po tym wydarzeniu, ze skutkiem natychmiastowym, zawiesiła loty do Kijowa a wszelkie rejsy, które choćby w najmniejszym stopniu zahaczały o Ukrainę, zmieniły trasę.

Świat jest niebezpiecznym miejscem, mam jeszcze kilka innych mrożących krew w żyłach historii, które dzięki Bogu nie stały się moim udziałem. Przypomina mi to jednak o niebezpieczeństwie jakie niesie ze sobą nasza praca i uczy mnie wdzięczności i pokory.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Warszawa, czyli prawie jak w domu

Ostatnio zapytał mnie ktoś o symbol Warszawy. Oto mój typ.
Dołączając do tej firmy, ponad dwa lata temu, moja fascynacja światem była na tyle duża, że nie do pomyślenia było, abym mogąc prosić o jakieś loty, prosiła o Warszawę. Słyszałam plotki o osobach, które proszą w tzw. bidach, czyli potocznie prośbach grafikowych, o swoje domowe kierunki. Jednak, jeszcze do niedawna, było to dla mnie absurdem. Prawda jest taka, że z czasem zmienia się światopogląd.

Nasz system próśb grafikowych jest dość skomplikowany. W końcu jest nas 18 000, a rekrutacja nowych trwa nieustanie. Siłą rzeczy, przy takiej liczbie pracowników, nie da się wszystkich co miesiąc uszczęśliwić. W naszym slangu cały ten proces potocznie nazywamy bidowaniem. W dużym skrócie, sprowadza się to do podziału całej załogi na 7 grup. Dodatkowo wszystkie grupy ustawione są kolejno w piramidkę, na jej dole, jest tzw. rezerwa, czyli dana grupa nie dostaje w ogóle grafików. Z dnia na dzień dowiadują się co będą robić. Na szczycie, jest tzw. Top Bid, czyli wyczekany okres wszystkich, to właśnie wtedy, masz największe szanse dostać to, o co poprosisz. Co miesiąc grupy przesuwają się o jeden szczebelek.

Największe sukcesy w bidowaniu odnosi się, gdy grupa jest na szczycie, ewentualnie druga w kolejności. Oczywiście to nie jedyny haczyk w całej tej zabawie. Sukces warunkują też lata spędzone w tej firmie, czyli potocznie zwane seniority. Im dłużej jesteś w firmie, tym masz nadany niższy numerek, a im niższy numerek tym większe pierwszeństwo we wszystkim. Poza tym, że trzeba wiedzieć jak i o co bidować, ale to już długa i nudna historia. Za dużo przepisów, taktycznych zagrywek i tajnych trików na oszukanie systemu. Generalnie, cały proces jest dość skomplikowany i zawiły, dlatego też dostać to co się chce, to nie taka prosta sprawa. Wymaga małpiej zręczności. Mimo wszystko, zdarza się, że się udaje. Czasami tylko raz albo dwa razy w ciągu 7mio miesięcznego cyklu, ale lepsze to niż nic. Często też system usiłuje Cię dodatkowo uszczęśliwić, dlatego dostajesz bidowany rejs więcej niż raz. Tak też było w moim przypadku. Dostałam, farciarz, dwie Warszawy.

Nowe warszawskie trendy. Jeszcze nie Amsterdam, ale idzie w dobrym kierunku.

Na początku swojej kariery w lataniu myślałam, że nie warto marnować bidów na wyjazdy do domu. Jest tyle fascynujących miejsc. Po jakimś czasie, jednak,  dochodzisz do momentu, w którym nie ważne jest zwiedzanie, ważne są pierogi, schabowy, rodzice i normalna letnia, słoneczna pogoda.

Jak się pewnie orientujecie teraz w Dubaju temperatura nie spada poniżej 35 stopni.  Nie wspominając już nawet o tym, że nie dawno skończył się Ramadan i wszystko było pozamykane. Człowiek niczym w więzieniu siedział w domu i czekał do zachodu słońca, żeby sens miało jakiekolwiek wychodzenie. Nie to co w Europie, tam, teraz  siedzenie na zewnątrz jest cudowne. Nawet jeśli macie ostatnio trochę upałów w Polsce, to gwarantuje Wam, że są mimo wszystko są łatwiejsze do zniesienia. Wszystko za sprawą niesamowitej wilgotności powietrza, którą tutaj mamy. Niewyobrażalnie potęguje skwar.

Podczas mojej pierwszej Warszawki, odwiedziła mnie rodzinka. Od razu poszliśmy na schabowego i marchewkę z groszkiem, zupę pomidorową, a na deser pierogi z jagodami. Poezja!!
Oczywiście nie w jakiś wykwintnej restauracji, tylko w moim ulubionym barze mlecznym Bambino. Dlaczego ulubiony? Bo jest blisko hotelu i ma wszystko czego mi trzeba. To nic, że czasami w kolejce trzeba czekać 30 min. Jedzonko jest tego warte.

Tak na prawdę, przy tej pierwszej wizycie w Warszawie, po raz pierwszy ją tak na prawdę zwiedzałam. Wstyd się przyznać, ale tak było. Pierwsza wizyta na starówce, w Łazienkach. Śliczna ta nasza Warszawka. Na koniec spaceru wciągnęłam jeszcze dwie miseczki rosołu. Wyśmienity był.

Nie rozumiem, co ludzie mają do tej tęczy. Urocza jest.
Pogoda dopisała, więc za żadne skarby nie chciałam wracać do hotelu. Wszyscy już mieli dosyć, a ja uparcie ciągnęłam ich dalej. Delektowałam się pogodą. Świeżym i lekkim, a nie zatęchłym jak w Dubaju, powietrzem.
 
Przypłaciłam to jednak trochę zdrowiem, jestem alergikiem i mnie wieczorem dopadło. Myślałam, że głowie mi urwie. Zaaferowana wyjazdem, zupełnie o tym nie pomyślałam. W Dubaju nie mam tego problemu, tu nic nie pyli. Co niby miałoby pylić?  Piach na pustyni?
Wszystko było do wytrzymania, dopóki nie zaczęliśmy podchodzić do lądowania, już w drodze powrotnej do Dubaju. Nie polecam lądowania z zatkanym nosem, ból jest nie do opisania.

Następnego dnia poszłam do przychodni i diagnoza była taka jak się spodziewałam - zablokowało mi uszy. Jest to najbardziej niebezpieczna i zarazem najczęstsza choroba wśród personelu pokładowego. Zostałam uziemiona na prawie tydzień. Motywację do zdrowienia miałam dużą. Przez uszy przepadł mi jeden z dwóch Waszyngtonów, ale to nic. Najważniejsze było, żeby nie przepadła mi kolejna Warszawa.

Udało się, tym razem się zabezpieczyłam i wzięłam leki. Już tydzień przed zaczęłam je brać, tak na wszelki wypadek. Tym razem nic mi nie było, tzn, nic poważnego. Kichania i prychania to już nawet nie liczę, takie od czasu do czasu kręcenie w nosie to już nie sensacja.

Znalezione w zakamarkach Warszawskich ulic.
Tym razem plany na Warszawę, były równie ambitne. Jeden kolega, z obecnej pracy, rdzenny Warszawiak, był akurat na urlopie w domu, więc  trzeba było się spotkać. A wieczorem, inny kolega, mniej rdzenny, ale też już Warszawiak, przeciągnął nas po całym śródmieściu. Rewelacja.

Wisienką na torcie był fakt, że spotkałam się w stolicy także z Mateuszem, pierwszy raz od tygodnia.  Kilka dni wcześniej pojechał do domu odwiedzić rodziców. Pasowało mu wracać do Dubaju rejsem, który ja operowałam, więc po prostu przyjechał dzień wcześniej. Poza spotkaniami towarzyskimi, mieliśmy w Warszawie jeszcze inną sprawę do załatwienia, dlatego po prostu idealnie się wszystko poskładało.

Uwaga Zagrożenie. Do tej pory nie doszłam jakie.
Oczywiście napięty grafik nie powstrzymał mnie od wizyty w Bambino. Nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała. Tym razem też zwiedzaliśmy Warszawkę, ale bardziej swojsko, mniej turystycznie. Przebiegliśmy śródmieście w dłuż i wszerz, znów pogoda dopisała więc żal było chować się w knajpach. Piwko tu, piwko tam. Wszędzie było wyraźnie widać, że mamy wakacje. Tłumów młodzieży nie dało się nie zauważyć.
Do myślenia  po tych wycieczkach dały mi dwa spostrzeżenia.
1. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. W lipcu miałam dwie Warszawy, poza tym 5 dni wolnego, które wykorzystałam na wizytę w Trójmieście. Ale wiecie co?  Ciągle mi mało.
Latem, chyba tęskni się bardziej. Pogoda w Polsce jest lepsza. Świeże owoce, letnie wypady, ech. A u nas skwar nieziemski, nawet pies z kulawa nogą do nas nie zagląda, a do tego Ramadan. Zimą jest jakoś łatwiej. To nam wszyscy zazdroszczą pogody i co chwilę mamy jakiś gości.


Druga kwestia, to zmieniające się z czasem priorytety. Na początku mając swój tzw. top bid, bidowałam np. o 3 dniowy Hongkong. Wtedy też dostałam dwa, to były małe wakacje. A znajomości wtedy zawarte utrzymuje do teraz. Fakt, że takich rejsów już nie ma, ale fascynujące jest jak z czasem zmienia się perspektywa. Podróżowanie okazuje się też można przedawkować. A wtedy atrakcyjna staje się Warszawa, która mimo, że daleko od Gdyni, Trójmiasta, które są moim prawdziwym domem, jest jak dom. Wystarczy, że można zjeść coś normalnego, porozmawiać normalnie i spotkać się z ludźmi, na których nam najbardziej zależy.  Nie ma zbyt wielu Hindusów, czy Arabów, ludzie wyglądają i zachowują się w miarę normalnie. Nie, żebym była jakąś rasistką, ale ciągnie swój do swego. Inna sprawa, że o mentalności niektórych narodowości można książki pisać. Nie wiadomo jak niezależni i światowi byśmy nie byli, to dom będzie chyba zawsze w Polsce.








piątek, 2 sierpnia 2013

Home sweet home






Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej… wszyscy to znacie i pewnie zgodzicie się ze mną, ale… u mnie to nie jest takie proste.
Bociany, wciąż nie spotkałam ich nigdzie indziej, tylko w Polsce.


Można mieć dwa domy?? Okazuje się, że można. Myślałam, że to się nie zdarzy. Jak wyjeżdżałam sądziłam, że dom zawsze będzie w Polsce, w Redzie. Sytuacja się skompilowała jak uwiliśmy sobie z Mateuszem swoje własne, pierwsze wspólne gniazdko. Stało się domem, nie wykluczając tych poprzednich. Prawda jest taka, że te polskie wciąż, w kilku kwestiach, mają silną przewagę i to się raczej nie zmieni.

Nie chcę się tutaj rozpisywać o tak oczywistych kwestiach jak rodzice, rodzina i znajomi, ale o tych mniej oczywistych, których mieszkając w Polsce się nie docenia, mając je na co dzień, a mianowicie: 

1. Różne pory roku. U nas jest ciepła i bardzo ciepła. Trąca nudą. Jak raz na ruski rok spadnie kilka kropel deszczu to jest sensacja. Już chyba wolę  zimą nie wychodzić z domu bo jest zimno niż, latem bo jest za gorąco. Nawet jeśli chodzi o garderobę, tutaj ciągle nosisz to samo, bo co innego w tej temperaturze mogłoby wchodzić w grę. Wkoło te letnie ciuchy choć już Ci obrzydły, ale co zrobić. W innych się usmażysz. Ja, fanatyczka wszelkiej maści szalików i chust, w porze bardzo gorącej, z bólem serca, ale muszę z nich zrezygnować, bo nie idzie wytrzymać. Czasami na ulicy można
Lato w pełni, upał doskwiera nie tylko ludziom. W Polsce przynajmnej są rzeczki, w których można się ochłodzić
spotkać ludzi ubranych inaczej np. podczas naszej zimy w tych emu śniegowcach, ale przy 25 stopniach na dworze, to wygląda lekko śmiesznie. Monotonia pogodowa powoduje, że już słońce tak nie cieszy, zwłaszcza, że ten wszechobecny piach i tak powoduje, że jest szaroburo. 

2. Trawy, drzewa, wszystko co zielone. Nawet sobie nie wyobrażacie jaką przyjemność sprawia mi podróż PolskimBusem z Warszawy do Gdańska. Całą drogę siedzę w oknie i podziwiam. Jest tylko:
- Mateusz, Mateusz! – klepiąc, wpół śpiącego Mateusza po ramieniu
- Tak?
- Patrz!
Rzeka, czyż to nie piękne?!
Mateusz zaspany patrzy przez okno:
- Ale na co?? Tam nic nie ma.
- Jak to nie ma. – Oburzona i zaskoczona jego ignorancją : ) -  Łąka!
Zielone drzewa, łąki, wszystko jest 100 razy piękniejsze jak nie masz tego na co dzień. Niby w Dubaju jest pełno zielonych, ślicznych parków. Okey, dzięki temu, wszyscy są w stanie przeżyć, ale to nie to samo.  Patrząc za okno co widzisz? Piach, pustynie, piach, beton, budynki, pustynie, piach, piach , piach. A jak jakaś palma Ci się trafi to masz super extra widok z okna.

3. JEDZENIE!! Co tu dużo mówić, jeżdżę do Polski, żeby się najeść i zrobić zapasy do następnego razu. Pierogi, warzywa, owoce, mięso, czekolada, ogórki kiszone, kabanosy, szyneczki, chleb, surówki z kapustą kiszoną, rosół, kopytka, myśliwska, krakowska, sopocka, ptasie mleczko, michałki, barszcz, schabowy, parówki, zrazy, i jeszcze mogłabym tak wymieniać w nieskończoność.
Kurczak w polskim sklepie.
Zaskoczeni owocami i warzywami? A niby dlaczego? Przecież mieszkam na pustyni. Nic tu nie rośnie, no może ogórki. Poza tym wszystko jest importowane z różnych krańców świata. Niby w Polsce też dużo rzeczy jest importowanych. Nie wiem, na czym to polega, może jednak unijne przepisy nie są takie złe? Faktem jest, że te warzywa i owoce mają zupełnie inny smak, nawet ziemniaki.  Nie wspominając już o kurczaku, którego udko ma rozmiary mojego kciuka. A rączki mam serdelkowate, ale małe. Produkty bardziej przetworzone staramy się robić sami, jak np. rosół - specjalność mojego męża. Historia, jak pierwszy raz go przyrządzał, z mamą przez Skypa, będąc już tu w Dubaju, została już rodzinną anegdotą.  Poza tym nauczyliśmy się lepić pierogi. Kiedyś nawet zebraliśmy mocną, polską ekipę i grupowo, przy winie zaczęliśmy produkcję. Wesoło było.  :P
Kurczak, a właściwie kurczaczek, dostępny w Dubaju.
Poza tym zostaje nam robienie solidnych zapasów w zamrażarce. Tutaj wieprzowina jest dostępna tylko w niektórych sieciach sklepów spożywczych, w tak zwanych sektorach dla  non-muslim. Muszę przyznać, że nie sądziłam, że będzie mi to przeszkadzać. Zawsze wydawało mi się, że i tak najczęściej jem kurczaka. Dopiero jak tu przyjechałam zdałam sobie sprawę, że nie zdawałam sobie sprawy, ile moich ulubionych kiełbasek, potraw i przysmaków to właśnie wieprzowina. Tutaj poza kurczakiem je się dużo wołowiny i baraniny. Ta druga to nie moje gusta, zdecydowanie wolę naszego polskiego świniaczka. Nie ma to jak dobra świnka.
Swoją drogą, nie wiem czym u nas karmią te zwierzaki, ale jak stęskniona za wieprzowiną próbowałam jej w Hongkongu, to miałam poważne wątpliwości czy to nie kot albo pies, mimo że była to raczej dobra restauracja. W innej, w tamtych regionach świata, nawet bym nie próbowała jeść :P