wtorek, 5 sierpnia 2014

Warszawa, czyli prawie jak w domu

Ostatnio zapytał mnie ktoś o symbol Warszawy. Oto mój typ.
Dołączając do tej firmy, ponad dwa lata temu, moja fascynacja światem była na tyle duża, że nie do pomyślenia było, abym mogąc prosić o jakieś loty, prosiła o Warszawę. Słyszałam plotki o osobach, które proszą w tzw. bidach, czyli potocznie prośbach grafikowych, o swoje domowe kierunki. Jednak, jeszcze do niedawna, było to dla mnie absurdem. Prawda jest taka, że z czasem zmienia się światopogląd.

Nasz system próśb grafikowych jest dość skomplikowany. W końcu jest nas 18 000, a rekrutacja nowych trwa nieustanie. Siłą rzeczy, przy takiej liczbie pracowników, nie da się wszystkich co miesiąc uszczęśliwić. W naszym slangu cały ten proces potocznie nazywamy bidowaniem. W dużym skrócie, sprowadza się to do podziału całej załogi na 7 grup. Dodatkowo wszystkie grupy ustawione są kolejno w piramidkę, na jej dole, jest tzw. rezerwa, czyli dana grupa nie dostaje w ogóle grafików. Z dnia na dzień dowiadują się co będą robić. Na szczycie, jest tzw. Top Bid, czyli wyczekany okres wszystkich, to właśnie wtedy, masz największe szanse dostać to, o co poprosisz. Co miesiąc grupy przesuwają się o jeden szczebelek.

Największe sukcesy w bidowaniu odnosi się, gdy grupa jest na szczycie, ewentualnie druga w kolejności. Oczywiście to nie jedyny haczyk w całej tej zabawie. Sukces warunkują też lata spędzone w tej firmie, czyli potocznie zwane seniority. Im dłużej jesteś w firmie, tym masz nadany niższy numerek, a im niższy numerek tym większe pierwszeństwo we wszystkim. Poza tym, że trzeba wiedzieć jak i o co bidować, ale to już długa i nudna historia. Za dużo przepisów, taktycznych zagrywek i tajnych trików na oszukanie systemu. Generalnie, cały proces jest dość skomplikowany i zawiły, dlatego też dostać to co się chce, to nie taka prosta sprawa. Wymaga małpiej zręczności. Mimo wszystko, zdarza się, że się udaje. Czasami tylko raz albo dwa razy w ciągu 7mio miesięcznego cyklu, ale lepsze to niż nic. Często też system usiłuje Cię dodatkowo uszczęśliwić, dlatego dostajesz bidowany rejs więcej niż raz. Tak też było w moim przypadku. Dostałam, farciarz, dwie Warszawy.

Nowe warszawskie trendy. Jeszcze nie Amsterdam, ale idzie w dobrym kierunku.

Na początku swojej kariery w lataniu myślałam, że nie warto marnować bidów na wyjazdy do domu. Jest tyle fascynujących miejsc. Po jakimś czasie, jednak,  dochodzisz do momentu, w którym nie ważne jest zwiedzanie, ważne są pierogi, schabowy, rodzice i normalna letnia, słoneczna pogoda.

Jak się pewnie orientujecie teraz w Dubaju temperatura nie spada poniżej 35 stopni.  Nie wspominając już nawet o tym, że nie dawno skończył się Ramadan i wszystko było pozamykane. Człowiek niczym w więzieniu siedział w domu i czekał do zachodu słońca, żeby sens miało jakiekolwiek wychodzenie. Nie to co w Europie, tam, teraz  siedzenie na zewnątrz jest cudowne. Nawet jeśli macie ostatnio trochę upałów w Polsce, to gwarantuje Wam, że są mimo wszystko są łatwiejsze do zniesienia. Wszystko za sprawą niesamowitej wilgotności powietrza, którą tutaj mamy. Niewyobrażalnie potęguje skwar.

Podczas mojej pierwszej Warszawki, odwiedziła mnie rodzinka. Od razu poszliśmy na schabowego i marchewkę z groszkiem, zupę pomidorową, a na deser pierogi z jagodami. Poezja!!
Oczywiście nie w jakiś wykwintnej restauracji, tylko w moim ulubionym barze mlecznym Bambino. Dlaczego ulubiony? Bo jest blisko hotelu i ma wszystko czego mi trzeba. To nic, że czasami w kolejce trzeba czekać 30 min. Jedzonko jest tego warte.

Tak na prawdę, przy tej pierwszej wizycie w Warszawie, po raz pierwszy ją tak na prawdę zwiedzałam. Wstyd się przyznać, ale tak było. Pierwsza wizyta na starówce, w Łazienkach. Śliczna ta nasza Warszawka. Na koniec spaceru wciągnęłam jeszcze dwie miseczki rosołu. Wyśmienity był.

Nie rozumiem, co ludzie mają do tej tęczy. Urocza jest.
Pogoda dopisała, więc za żadne skarby nie chciałam wracać do hotelu. Wszyscy już mieli dosyć, a ja uparcie ciągnęłam ich dalej. Delektowałam się pogodą. Świeżym i lekkim, a nie zatęchłym jak w Dubaju, powietrzem.
 
Przypłaciłam to jednak trochę zdrowiem, jestem alergikiem i mnie wieczorem dopadło. Myślałam, że głowie mi urwie. Zaaferowana wyjazdem, zupełnie o tym nie pomyślałam. W Dubaju nie mam tego problemu, tu nic nie pyli. Co niby miałoby pylić?  Piach na pustyni?
Wszystko było do wytrzymania, dopóki nie zaczęliśmy podchodzić do lądowania, już w drodze powrotnej do Dubaju. Nie polecam lądowania z zatkanym nosem, ból jest nie do opisania.

Następnego dnia poszłam do przychodni i diagnoza była taka jak się spodziewałam - zablokowało mi uszy. Jest to najbardziej niebezpieczna i zarazem najczęstsza choroba wśród personelu pokładowego. Zostałam uziemiona na prawie tydzień. Motywację do zdrowienia miałam dużą. Przez uszy przepadł mi jeden z dwóch Waszyngtonów, ale to nic. Najważniejsze było, żeby nie przepadła mi kolejna Warszawa.

Udało się, tym razem się zabezpieczyłam i wzięłam leki. Już tydzień przed zaczęłam je brać, tak na wszelki wypadek. Tym razem nic mi nie było, tzn, nic poważnego. Kichania i prychania to już nawet nie liczę, takie od czasu do czasu kręcenie w nosie to już nie sensacja.

Znalezione w zakamarkach Warszawskich ulic.
Tym razem plany na Warszawę, były równie ambitne. Jeden kolega, z obecnej pracy, rdzenny Warszawiak, był akurat na urlopie w domu, więc  trzeba było się spotkać. A wieczorem, inny kolega, mniej rdzenny, ale też już Warszawiak, przeciągnął nas po całym śródmieściu. Rewelacja.

Wisienką na torcie był fakt, że spotkałam się w stolicy także z Mateuszem, pierwszy raz od tygodnia.  Kilka dni wcześniej pojechał do domu odwiedzić rodziców. Pasowało mu wracać do Dubaju rejsem, który ja operowałam, więc po prostu przyjechał dzień wcześniej. Poza spotkaniami towarzyskimi, mieliśmy w Warszawie jeszcze inną sprawę do załatwienia, dlatego po prostu idealnie się wszystko poskładało.

Uwaga Zagrożenie. Do tej pory nie doszłam jakie.
Oczywiście napięty grafik nie powstrzymał mnie od wizyty w Bambino. Nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała. Tym razem też zwiedzaliśmy Warszawkę, ale bardziej swojsko, mniej turystycznie. Przebiegliśmy śródmieście w dłuż i wszerz, znów pogoda dopisała więc żal było chować się w knajpach. Piwko tu, piwko tam. Wszędzie było wyraźnie widać, że mamy wakacje. Tłumów młodzieży nie dało się nie zauważyć.
Do myślenia  po tych wycieczkach dały mi dwa spostrzeżenia.
1. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. W lipcu miałam dwie Warszawy, poza tym 5 dni wolnego, które wykorzystałam na wizytę w Trójmieście. Ale wiecie co?  Ciągle mi mało.
Latem, chyba tęskni się bardziej. Pogoda w Polsce jest lepsza. Świeże owoce, letnie wypady, ech. A u nas skwar nieziemski, nawet pies z kulawa nogą do nas nie zagląda, a do tego Ramadan. Zimą jest jakoś łatwiej. To nam wszyscy zazdroszczą pogody i co chwilę mamy jakiś gości.


Druga kwestia, to zmieniające się z czasem priorytety. Na początku mając swój tzw. top bid, bidowałam np. o 3 dniowy Hongkong. Wtedy też dostałam dwa, to były małe wakacje. A znajomości wtedy zawarte utrzymuje do teraz. Fakt, że takich rejsów już nie ma, ale fascynujące jest jak z czasem zmienia się perspektywa. Podróżowanie okazuje się też można przedawkować. A wtedy atrakcyjna staje się Warszawa, która mimo, że daleko od Gdyni, Trójmiasta, które są moim prawdziwym domem, jest jak dom. Wystarczy, że można zjeść coś normalnego, porozmawiać normalnie i spotkać się z ludźmi, na których nam najbardziej zależy.  Nie ma zbyt wielu Hindusów, czy Arabów, ludzie wyglądają i zachowują się w miarę normalnie. Nie, żebym była jakąś rasistką, ale ciągnie swój do swego. Inna sprawa, że o mentalności niektórych narodowości można książki pisać. Nie wiadomo jak niezależni i światowi byśmy nie byli, to dom będzie chyba zawsze w Polsce.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz