czwartek, 21 sierpnia 2014

Hinduska mentalność oczami załogi



Targ przypraw w Delhi. Wszystkie zdjęcia z postów o Hindusach pochodzą z naszej wizyty w Delhi.
Pieniądz zaczyna rządzić człowiekiem, jak się go poczuje, wtedy też zaczyna się za nim gonić. Stajemy się z czasem jego niewolnikami. Niestety, wielu Indian, wywodząc się z dość specyficznego środowiska nie umie go mieć.

Wyjeżdżają za granicę w pogoni za lepszą przyszłością, jednak nie wielu z nich potrafi odciąć się od przeszłości. Emigrują w przeróżne zakątki świata, spędzają tam całe życie, często osiągając sukcesy. Czasami tym sukcesem jest po prostu godne życie, a czasami własny biznes, albo obywatelstwo danego państwa. Wielu z nich utrzymuje całe rodziny, nie tylko na emigracji, ale  i w Indiach.

Wszystko wyglądałoby by normalnie i zwyczajnie, gdyby Hindusi potrafili odciąć się od swojej przeszłości. Gdyby mieli wyższe poczucie własnej wartości, a nie wymagali tego poczucia od innych. Nie sugeruję, żeby odcinali się od korzeni, ja swoich nie umiałabym się wyrzec, ale tym bardziej  nie  powinni się ich wstydzić. Jednak oni doprowadzają do paradoksu, pielęgnują tradycję i religię, ale jednocześnie wyrzekają się swojego pochodzenia. Absurd, którego nie umiem pojąć.
 
Podobno wszystko można sprzedać.

Tam każda toaleta szybko staje się publiczna. Na placu gdzie miało miejsce to kiedyś był sąd, dziś mieszkają tam ludzie. Jednak dalej jest to atrakcja turystyczna..

To nawet nie były tzw. godziny szczytu. To jest po prostu dzień jak co dzień na ulicach Delhi.
Wielu z tych, którzy do czegoś doszli, niekoniecznie tylko za granicą, chce żeby ich podziwiać. Niekiedy przybiera to dość groteskowy wymiar. Często tym osiągnięciem jest tylko, albo aż, obywatelstwo innego państwa, szczególnie USA albo Wielkiej Brytanii.

Mam w rękawie kilka sytuacji z samolotu, które pięknie obrazują to o czym piszę. A mianowicie: W trakcie lotu, do tylnej kuchni podchodzi pasażer. Zazwyczaj, jeśli ktoś fatyguje się do nas aż do kuchni, robi to z jakiegoś konkretnego powodu, najczęściej tak przyziemnego jak jedzenie albo picie.  Tym razem, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Gość, na pierwszy rzut  oka, ewidentnie Hindus, zapytany, czy w czymś mu pomóc odpowiada z pięknym, hinduskim akcentem:  I am US citizen  (Jestem obywatelem USA).  Zdębieliśmy. Z braku pomysłu na lepszą (dozwolona, przez firmę) ripostę, pogratulowaliśmy mu i ponownie zapytaliśmy w czym pomóc. Odpowiedz była identyczna. Po kilku próbach dotarło do nas, że poza podziwianiem jego obywatelstwa, nie wiele możemy dla niego zrobić.

W takich sytuacjach  zawsze przypomina się jeden komik. Wychowany chyba w Kanadzie, ale Hindus z pochodzenia. Jego żarty dotyczą głownie różnych narodowości, oczywiście najczęściej jego własnej, czyli Indian. Podczas jednego z występów zagadał do publiczności, wypytywał wszystkich po kolei skąd pochodzą. Trafił na jednego brązowego gościa, który zdeklarował pochodzenie z RPA. Komik skwitował to jednym pytaniem – Patrzyłeś ostatnio w lustro? Ja niestety nie mogę nikogo tak sprowadzić na ziemię, choć czasami kusi.
Sama nie do końca rozumiem to zdjęcie.



Inna sytuacja. Miałam jednego pasażera, który w systemie był oznaczony jako obywatel USA. Co w tym dziwnego?

Po pierwsze i najważniejsze, nie zaznaczamy narodowości w systemie. W zasadzie prawie w ogóle nie robimy notatek o pasażerach, chyba że sobie na to zasłużą. W dobrym, ale częściej w złym, tego słowa znaczeniu.  W pierwszej chwili sądziliśmy, że podczas poprzedniego rejsu, była afera na tym tle. Jednak okazało się, że sam to zgłosił wcześniejszej załodze. Podobno zależało mu, żeby nikt nie posądził go, że lecąc do Pakistanu, wyglądając jak Pakistańczyk, jest Pakistańczykiem. Teraz już nie pamiętam, czy leciał tam służbowo czy w odwiedziny do krewnych, ale czy to ma jakieś znaczenie, dla całej sytuacji? Z tego co pamiętam to jego korzenie były w Pakistanie, ale on był US citizen.

Dziewczyny pod jednym z wiaduktów w Delhi, przy głównej drodze, zorganizowały sobie salon piękoności.

Salon fryzjerski dla panów. Wersja na bogato.

Salon fryzjerski dla panów. Wersja skromniejsza.
Ci ludzie mają tak poważne kompleksy w związku z tym skąd pochodzą, że to aż smutne. Wracając z Dhaki chciałam trochę podpytać naszą załogę z Bangladeszu o różne kwestie dotyczące ich państwa. Nie byli skorzy do rozmowy. Polska nie jest krajem mlekiem i miodem płynącym. Jest wiele rzeczy, których powinniśmy się wstydzić i się wstydzimy, ale to nie znaczy, że mam się też wstydzić tego skąd pochodzę. Nie rozumiem tego i niestety nie zanosi się, żebym zrozumiała.

Ktoś mi zaraz powie, że łatwo mi mówić, bo nie jestem z Bangladeszu, Indii czy innego kraju trzeciego świata. Ale przecież nie wszyscy są tacy. Wielu jest też takich, którzy mimo wieloletniej emigracji pielęgnują język i tradycje. Szczycą się swoja kulturą i pochodzeniem. Jest ich bardzo nie wielu, ale moim zdaniem tak powinno być. 
Ulice Delhi, tym razem dzielnica w której mieścił się nasz hotel.

Oba zdjęcia, to kropla w morzu tego co można tam zobaczyć.

Najskrajniejszym przypadkiem kompleksów jaki doświadczyłam to sytuacja, z którą miałam niedawno do czynienia. Wylądowaliśmy, gdzieś w Indiach. Nie wiem dokładnie gdzie, dla mnie te loty są wszystkie takie same. Może gdybyśmy chociaż wysiadali z samolotu to byłoby inaczej, ale niestety.

Wracając do historii, chciałam zamknąć kotarkę oddzielającą klasę biznes od ekonomii, więc poprosiłam jednego z pasażerów, grzecznie, choć stanowczo, aby się cofnął. Byłam tam tylko ja kontra prawie 400 osób, które parły do wyjścia. Musiałam być stanowcza, żeby ich powstrzymać jeszcze przez chwile. Ten facet wyciągał akurat coś ze schowka, do którego w ogóle, nie powinien nawet zaglądać, ale takie rzeczy już mnie nie ruszają. Co usłyszałam w odpowiedzi? Ty jesteś tutaj, żeby mi służyć, a nie mówić do mnie tym tonem. Jeśli już ktoś tu jest panem to ja. Traf chciał, że to był facet z biznesu, który wyciągał swój obraz z tego schowka. Ewidentnie nie spodobało mu się, że posadziłam go  o podróżowanie w klasie ekonomicznej.

Zareagowałam bardzo emocjonalnie, bo w życiu nawet bym o kimś, w ten sposób,  nie pomyślała. System, w którym ktoś jest czyimś panem, jest mi zupełnie obcy. Samo uczucie wyższość nad kimś jest dla mnie abstrakcyjne, przynajmniej w takim kontekście.  To zupełnie nie w mojej naturze. Nie chciałam nikogo obrazić, wykonywałam tylko swoja pracę. Potraktowałam to dość osobiście, zdecydowanie zbyt osobiście. Nie da się uszczęśliwić całego świata.

Dopiero po jakimś czasie doszłam do wniosku, że to z nim było coś nie tak. Musiał mieć jakieś poważne kompleksy i dziwne skojarzenia, skoro tak to wszystko odebrał. Zacznijmy od tego, że ja nie jestem od tego, żeby mu służyć. Okay, w większości czasu moja praca sprowadza się do kelnerowania, ale to dalej dalekie od służenia. Choć wielu pasażerów, szczególnie  Hindusów, tego raczej nie widzi, ale to temat, na kolejnego dłuuuugiego posta.
Cała reszta świata zakłada,  że taki motorek jest dwu osobowy. Otóż nie jest.

Sądząc po turbanie i brodzie, pan jest Sikhem.

Sikhowie na  podwójnej randce, za drzewem chowa się druga dziewczyna, ale co ciekawsze, dwa sposoby wiązania turbanów.

Załóżmy na chwilę, że moją pracę można pomylić ze służeniem i w sumie, oby tak zostało, bo nie chce nigdy nikomu udowadniać, poza salą egzaminacyjną, że umiem zrobić sztuczne oddychanie, albo odebrać poród. Nie zapominajmy jednak, że docelowo jestem tam, żeby mu  tyłek ratować jakby się coś działo. Ale o tym 99,9 pasażerów nie pamięta i nawet już się z tym już pogodziłam. Denerwuje mnie tylko, jak nagle ich oświeca, gdy zaczyna się coś dziać, wtedy szukają pomocy u nas. Kusi mnie  zawsze wtedy, żeby odpowiedzieć: ale ja tu tylko kawę podaję. Byłoby to jednak jednoznaczne ze złożeniem wypowiedzenia.


Kolejna przekomiczna anegdota, która załodze odebrała mowę. Pasażer na widok menu, które oferujemy, stwierdza: Jestem obywatelem Wielkiej Brytanii, po proszę menu dla obywateli Wielkiej Brytanii. Załogę zatkało. Skąd w ogóle pomysł, że ponad 10 kilometrów nad ziemią, mamy inne menu dla różnych narodowości. Okey, można u nas zamówić specjalne posiłki ze względów dietetycznych, czy religijnych, ale to trzeba zrobić na ziemi, w dodatku przynajmniej 24h przed rejsem.

Swoja drogą zdarzają się pasażerowie, którzy mają inne pobudki, zamawiając takie specjalne posiłki.
Takie zamówione ekstra posiłki rozdajemy indywidualnie, przed wszystkimi, co niektórzy odbierają na swój sposób. Na niektórych rejsach, liczba danego specjalnego posiłku dochodzi do takiego numeru, że praktyczniej jest po prostu zawrzeć ją  podstawowym menu, niż rozdawać pojedynczo ponad 200 posiłków. Jest to powszechna praktyka na lotach do Indii i USA.  Najczęściej są to posiłki hinduistyczne albo tzw. azjatycki wegetariański (potocznie zwany Asian Veg). Oba te posiłki są stworzone dla Indian i oczywiście, głównie przez nich zamawiane.  Na jednym z rejsów do Stanów, chyba Mateusz, spotkał się z oburzeniem pasażera, z powodu tak prozaicznego jak: nie dostarczenie jego posiłku przed wszystkimi. Argument, że właśnie ma tutaj dla niego jego zamówienie, nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Dostał swój posiłek razem ze wszystkim, to przecież nie do pomyślenia.  Jemu wcale nie zależało na azjatyckim wegetariańskim, bo jest wegetarianinem, ale dlatego, że chciał dostać swój posiłek przed wszystkimi. Jakby dawało mu to jakiś awans społeczny.


Moja ulubiona sytuacja z posiłkami, dotyczy wegetarian, którzy przy śniadaniu nie mogą zjeść jajecznicy, bo są wegetarianami, ale na tym samym rejsie, Ci sami pasżerowie,  przy lunchu woleliby kurczaka niż swoje zamówione wegetariańskie jedzonko. Zawsze wtedy zastanawiam się, czy wegetarianizm dotyczy tylko konkretnych posiłków? Ja naiwnie żyłam, do niedawna, w przekonaniu, że nie. Codziennie się człowiek czegoś uczy.

W Delhi taki widok na ulicach to właściwie norma.
Zwrócicie uwagę na miny tych facetów. Wyrażają więcej niż 100 słów.




Po tym co Wam do tej pory przybliżyłam, domyślacie się pewnie, że skoro oni mają takie nastawienie i mniemanie o sobie to na pokładzie dają nam nie źle do wiwatu. Do tej pory pamiętam kilka takich ananasów. Kupił bilet w klasie ekonomicznej, a wydaje mu się jakby był panem świata.  Nie wszyscy oczywiście są tacy. Zdarzają się też zupełnie normalni ludzie, jednak w sporej większości stanowią już drugie pokolenia tych co wyjechali. Dla nich pewne rzeczy są już normalne, a powrót do rodzinnego kraju jest atrakcją turystyczną.
 
Staram się ich zrozumieć, ale czasami naprawdę jest ciężko. Zwłaszcza jak taki mówi mi, że jest US citizen, a akcent ma taki, że choćby był biały jak papier, to nie pozostawia wątpliwości co do korzeni. Oczywiście biały też nie jest. Wielu z moich znajomych przez to wszystko staje się rasistami. Zwłaszcza, że jest ich wszędzie pełno, a aura którą wielu tworzy wokół siebie, zniechęca do całej narodowości.

Ja staram się zrozumieć obie strony i zachować obiektywizm. Człowieka ze wsi wyciągniesz, ale wsi z człowieka nigdy. A tam poziom wsi jest w wersji ekstremalnej. Czasami Ci ludzie testują moją cierpliwość poza granice wytrzymałości, choć czasami brakuje mi argumentów to staram się ich tłumaczyć. Być wyrozumiałą. W najgorszym razie przekląć po polsku, albo w myślach z przyklejonym przeuroczym uśmiechem na twarzy. To umiejętność, którą ta praca mnie nauczyła. Trąca dwulicowością, ale czasami to jedyna metoda, żeby wylądować i żeby mnie z roboty nie wyrzucili.

Jeden z lokali gastronomicznych w turystycznej dzielnicy Delhi.



Jeśli już z jakimś zdarzy Ci się zadrzeć, to jest tylko jedna skuteczna metoda, żeby zapobiec jego skardze na Ciebie. Musisz sprawić, żeby poczuł się dopieszczony. Trzeba mu poświęcić maksimum uwagi, najlepiej żeby współpodróżujący to zauważyli. Jeśli on poczuje swoją wyższość na całą resztą dookoła to jest szansa, że Ci wybaczy brak wegetariańskich opcji, albo inną pierdołę.

Cały problem w mojej pracy polega na tym, że Hindusi stanowią 90% naszych pasażerów. Czasami na prawdę ciężko jest nie być rasistą.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Hindusi, to wcale nie Hindusi



Tego posta zaplanowałam już jakiś czas temu. Ostatnio znów zrobiłam lot do Indii i szybko mi się o nim przypomniało. Tym razem, nie będzie o Warszawie. Tym razem, wrócę do tematów bardziej egzotycznych, oczywiście jak dla kogo.  Dla nas, szeroko pojętych, Dubajczyków, to o czym chcę dzisiaj zacząć Wam opowiadać, jest mimo wszystko, dość codziennym widokiem .

Jeden z wielu hindusów, którym mój aparat nie mógł się oprzeć
Dubaj, a może już nawet cały świat, pełen jest Indian.  Oczywiście tych prawdziwych, a nie Amerykańskich. Tych, których my, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn, nazywamy Hindusami.
Wiedzieliście, że Hindusów, wśród Hindusów jest tylko niecałe 80%. Reszta to przede wszystkim  muzułmanie i chrześcijanie. Często też można spotkać  sikhów i dżinistów. Sikhów bardzo łatwo poznać po charakterystycznym turbanie wśród mężczyzn. W tej religii to mężczyźni ukrywają swoje, nigdy nie ścinane, włosy. Ukrywają je pod specyficznym, rzucającym się w oczy, często bardzo kolorowym, turbanem. Jednak, co to za różnica, przecież dla nas i tak pozostaną Hindusami.

Chwila zadumy w meczecie w Delhi
Z mojej świadomości historycznej mam, na to zjawisko, tylko jedno wytłumaczenie. Za bardzo przywiązaliśmy się do pomyłki jednego gościa. Kolumb nie miał GPSa i nie wiedział gdzie dopłyną. Miał swoje założenia i w nich tkwił, a my za nim. Tylko dlatego, że jeden gość kilkaset lat temu się pomylił, my teraz prawdziwych Indian nazywamy Hindusami. Cała reszta świata poradziła sobie z tym dość łatwo. Jedni to Indianie, a drudzy to Amerykańscy Indianie. Czy nie prościej?

Hipotetyczna sytuacja: Rozmawiacie z Hindusem, który jest muzułmaninem albo katolikiem, wszystko jedno. Wytłumaczcie mu teraz, że co z tego, że nie jest hinduistą, skoro dla Was i tak jest Hindusem. Jakiegoś polonistę bardzo proszę o wypowiedz, chętnie się dowiem, o co w tym tak na prawdę chodzi.

Wakacje w Indiach, dokładniej w Delhi, ale także specjalizacja (tak, to jest ironia) jaką przez jakiś czas miałam wątpliwą przyjemność robić, wykonując wszelkiej maści nocne loty do Indii, Pakistanu itd., sprawia, że mam pewne spostrzeżenia.

Widzicie ten chaos za nimi?
Ameryki nikomu nie odkryję, jeśli powiem, że najbardziej intrygująca w takich krajach jak Pakistan, Bangladesz czy Indie, jest wszechogarniająca bieda. Często największym jej powodem i motorem są sami ludzie, ich nastawienie, mentalność.Oni nie wiedzą, że może być inaczej. Są szczęśliwi myjąc się w wątpliwej czystości rzece, gotując w starej puszcze i śpiąc codziennie pod innym drzewem, murem. Ta ich beztroska i brak przywiązania do rzeczy materialnych, fascynuje mnie u nich najbardziej. Jednak są to chyba tylko pozory szczęścia. Nie znając niczego innego, dorastając w takim środowisku, z taką mentalnością, nie mogą być nie szczęśliwi. Wielu nie ma świadomości, że może być inaczej.

Jeden z kilku momentów, w których to ja byłam atrakcją turystyczną.
Owszem, nie mają parcia na posiadanie. Uśmiechają się, wydają się być szczęśliwi. Wielu z nich pracuje żeby przeżyć, a nie być, czy mieć. Cieszą się naprawdę małymi rzeczami. Jednak agresja jaką mają wobec siebie budzi moje wątpliwości. Jak można być, skoro nie szanuje się drugiego człowieka. A ta beztroska i uśmiech wydaje się tylko chwytem reklamowym wabiącym turystów. Będąc tam zaledwie tydzień, widziałam kilka bójek, jedną nawet dość poważną. Widziałam też agresję policji. Teoretycznie, chyba byli tam, aby pilnować porządku, ale z boku wyglądało to raczej na pokaz siły i władzy. Tam, nikt nikogo nie szanuje, ani mężczyźni kobiet, ani dzieci dorosłych i vice versa.

Wyobraźcie sobie teraz, jak może zachowywać się ktoś, kto się z tej biedy i agresji wyrwie. Wyjedzie za granicę i zaczyna nowe życie, w normalnym świecie. Wielu z nich przebywa za granicą na tyle długo, że dorabiają się nawet nowego obywatelstwa, paszportu. Jak myślicie mają kompleksy? Potrafią wyzbyć się wyuczonych zachowań? Niektórzy tak, ale zdecydowanie  nie wszyscy. Kilka perełek już miałam na pokładzie. Hindusi na dorobku za granicą to chyba nasi najtrudniejsi pasażerowie.


piątek, 8 sierpnia 2014

Lot do Warszawy

Wśród naszej polskiej załogi lot do Warszawy jest bardzo popularny. Wszyscy od czasu do czasu chcą skoczyć na pierogi i zrobić zapasy ulubionych produktów. Fakt, że na każdym rejsie, w każdej kabinie powinien być chociaż jeden polsko języczny członek załogi, teoretycznie powinien  to ułatwiać. Jednak bardzo często się zdarza, że ta reguła nie jest przestrzegana, a ilość chętnych żeby operować ten lot, wcale przez to nie maleje. Nie łatwo jest dostać Warszawkę, a już w ogóle zamienić się na nią. Mi nie dają jej nigdy tak po prostu, tylko jak zabiduję. (dla nie wtajemniczonych, w poprzednim poście rozwinęłam się bardziej o bidowaniu, czyli co, jak i po co)

Co ona w sobie ma, że tak silnie działa na wandali, a ochronić się nie daje.
Entuzjazm przed wyjazdem do Warszawy był na tyle duży, że już w nocy nie mogłam zasnąć. Spałam może 3h i tak przed każdą z nich. Pobudka o 4.00 mi tego nie ułatwiała, ale czego się nie robi dla Warszawki. Zwłaszcza, że zupełnie nie czułam się jakbym szła do pracy. Cały ten lot, od początku do końca stanowił dla mnie mega frajdę.
 Dorabiam filozofie teraz, ale w Dubaju: tramwajów nie ma, o pociągach nie wspominając, a jazda motorem to czyste samobójstwo.

Pasażerowie na tym locie są dość wymagający, ale po polsku wszystko da się załatwić. Przede wszystkim jak to my, lubimy swoje wypić, a już szczególnie,  jeśli alkohole są serwowane bezpłatnie. Nie wszyscy też znają swoje możliwości. Wielu pije ile wlezie, a potem robi się nie przyjemnie. Taka już nasza ciemna strona. Muszę się jednak przyznać, że do swoich mam więcej cierpliwości. Fakt, że łatwiej się dogaduję niż z innymi narodowościami, raczej nie będzie zaskoczeniem, ale sprawia mi to też więcej przyjemności.

Zauważyłam też, żę preferujemy dogadywać się po polsku. Wielu z nas zna angielski, ale po co się wysilać, skoro można poczekać na Panią Joasię i się wszystko załatwi. Powoduje to, że lot dla załogi polsko języcznej jest o tyle trudniejszy, że wszyscy pozostali jej członkowie,  nagle przestają istnieć. Jeśli pasażerowie się zorientują kto mówi po polsku. Game over. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, istniejesz już tylko ty. Wszystkie prośby będą kierować do Ciebie, choćby mieli przez to przebiec pół samolotu. W tych prośbach są też odważniejsi, często innych nie poprosiliby o to, o co poproszą rodaka, np. zabawki dla wnuków, albo inne gadżety. Czasami po prostu nie znają na tyle angielskiego, a czasami boją się, że im ktoś obcy odmówi. A może to tylko ja mam takie miękkie serce i widać to po mnie. Licho wie. Na szczęście, też więcej Ci wybaczą, jeśli np. zapomnisz o drinku, albo czegoś zabraknie. Na swojego nikt się nie będzie wściekać.
Dworzec centralny i  Złote tarasy.  Dowód, że się popieści to się zmieści.

Wielu pasażerów, szczególnie tych, którzy na stałe mieszkają za granicą, albo wracają z długich wakacji, lubą sobie po prostu z Tobą pogadać, po polsku koniecznie. Wiele razy usłyszałam, jak to dobrze po polsku znów porozmawiać. Czasami chcą się pochwalić gdzie byli, a czasami dowiedzieć jak wygląda moja praca, życie w Dubaju itd. Czasami jak okaże się, że mieszkają na stałe za granicą to ja ich ciągnę za język.

Nie wiem jak mają inne narodowości, ale chyba większość Polaków, w jakiś tam sposób ciągnie do swoich, żeby chociaż pogadać po swojemu. Słyszałam o stwierdzeniu, że w Polacy za granicą żyją jak pies z kotem, ale zupełnie się z tym nie zgadzam. Nie wiem jak to jest np. na wyspach, ale ja się z tym nie spotkałam. Nawet podczas podróży, gdziekolwiek na świecie, jak usłyszysz polski to się miło robi. Zawsze chociaż dzień dobry się powie i ludzie w zaskoczeniu się uśmiechają. Czasami nawet zatrzymają się pogadać.
Świadek wszystkich tęczowych wandalizmów.

Gdzie i dlaczego podróżują Polacy? Na moich lotach do tej pory królują zagraniczne konferencje, np. w Tokio i Tajpeju, turyści, marynarze, biznesmeni, ale także Polska emigracja, która wraca na wakacje do kraju. Okazuje się, że mamy sporą polonie w Australii, a połączenie naszymi liniami jest dla nich bardzo wygodne. Wszyscy Polacy, z którymi miałam okazję porozmawiać chcieliby wrócić, ale sytuacja finansowa im na to nie pozwala. Jeśli ktoś mieszka na drugim końcu świata 30 lat, to choć tęskni za Polską, to dom ma już raczej tam. Wielu z Polskich Australijczyków uciekało z naszego kraju,  szukając  azylu politycznego, np. byli działacze Solidarności. Większość moich pasażerów łączyła tylko jedna cecha. Dubaj był ich lotniskiem tranzytowym, niewielu zostawało tam na dłużej. Mieliśmy też pielgrzymkę do Bangkoku i na Bali. Też byłam zaskoczona, ale jak inaczej nazwać wycieczkę organizowaną przez księży. Jeden z nich przyznał mi się, że msze były codziennie, a uczestnicy chowali po kieszeniach buteleczki z alkoholami.

Sama nie mogłam w to uwierzyć, ale przysięgam, że tak było.  Na obu moich Warszawskich rejsach spotkałam tych samych pasażerów. Brzmi niesamowicie jeśli zdacie sobie sprawę, że jest nas 18 000, a do Wawki latamy codziennie. Robiłam te loty w odstępie prawie 2 tygodni. Na pierwszym jedna kobieta leciała właśnie do Tokio na konferencję, a potem ze mną wracała do Polski. Inna grupa miała konferencję w Tajpeju, a w drodze powrotnej zatrzymali się jeszcze na 3 dni w Dubaju. Połączyli pracę z przyjemnością. Tą kobietę sama zauważyłam, a że nie chciało mi się wierzyć, to podeszłam i zapytałam wprost. Pamiętała mnie bardzo dobrze. Z kolei grupa mi się gdzieś pochowała, ja ich nie zauważyłam, ale kierownik wycieczki mnie zaczepił.

Takich widoków na co dzień brakuje mi najbardziej.
Wiecie, co najbardziej mnie zaskoczyło?? Obcokrajowcy mówiący po polsku. W Polsce Hindusów chyba wciąż rzadko się spotyka, a na naszym rejsie ich nie brakowało. Jesteśmy linią lotniczą wożącą głównie Hindusów, ale Warszawka, do niedawna, była niezdobytym bastionem. Była. Ja oczywiście, podając im cokolwiek, zwracałam się po angielsku. Wyobraźcie sobie, jednak moją minę jak, stoję w przejściu i żegnam się z pasażerami, a grupa Hindusów pochodzi do mnie i płynną polszczyzną mówi mi, że bardzo dziękują za wszystko, bardzo przyjemny lot itd. Jedna z dziewczyn miała bluzę z napisem:  Wydział Prawa i Administracji UŁ. Długo zbierałam zęby z ziemi. Do tego spotkałam też Sudańczyka, który ma żonę Polkę. Ja do niego po angielsku, a on do mnie płynną polszczyzną. On akurat leciał tylko do Dubaju. Pracuje tu dla polskiej firmy eksportowej. Język polski do łatwych nie należy, więc obcokrajowców, którzy nim władają darzę szczerym podziwem i szacunkiem.


Mamy wśród załogi taką niepisaną tradycję. Jeśli jakiś załogant leci do domu, to w drodze powrotnej przynosi dla pozostałych jakiś lokalny przysmak, tak na spróbowanie. Najczęściej są to słodycze.  Pewnie domyślacie się co ja przyniosłam. Oczywiście, ze Prince Polo, Ptasie mleczko, a za drugim razem Mieszankę Wedlowska i Delicje. Wszyscy byli pod wrażeniem, zajadali się jak oszalali.

Niestety Warszawka miała też smutny kontekst. Po wylądowaniu w Dubaju, wiozłam wtedy swojego męża jako pasażera, dostaliśmy wiadomość o tym co się stało z lotem MH 17 Malesian Airlines. Jeszcze nie wyszliśmy z samolotu jak pierwsze informacje do nas doleciały. Wszyscy aż usiedliśmy. Ruszył nas nie tylko fakt, że nasi koledzy po fachu zginęli, że znów Malesian, ale przede wszystkim zaparło nam dech w piersiach, bo MY właśnie lecieliśmy nad Ukrainą. Nasz kapitan przyznał potem, że przez moment nawet obok tamtego rejsu. To mogliśmy być my. Dopiero później na podstawie własnego dochodzenia, doszłam do tego, że owszem lecieliśmy na Ukrainą, ale nie nad tą częścią, która stanowi największe zagrożenie. Nie zmienia to jednak emocji, które temu towarzyszą.

Warsaw by night. Zauroczyło mnie to miejsce
Nasza linia lotnicza, po tym wydarzeniu, ze skutkiem natychmiastowym, zawiesiła loty do Kijowa a wszelkie rejsy, które choćby w najmniejszym stopniu zahaczały o Ukrainę, zmieniły trasę.

Świat jest niebezpiecznym miejscem, mam jeszcze kilka innych mrożących krew w żyłach historii, które dzięki Bogu nie stały się moim udziałem. Przypomina mi to jednak o niebezpieczeństwie jakie niesie ze sobą nasza praca i uczy mnie wdzięczności i pokory.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Warszawa, czyli prawie jak w domu

Ostatnio zapytał mnie ktoś o symbol Warszawy. Oto mój typ.
Dołączając do tej firmy, ponad dwa lata temu, moja fascynacja światem była na tyle duża, że nie do pomyślenia było, abym mogąc prosić o jakieś loty, prosiła o Warszawę. Słyszałam plotki o osobach, które proszą w tzw. bidach, czyli potocznie prośbach grafikowych, o swoje domowe kierunki. Jednak, jeszcze do niedawna, było to dla mnie absurdem. Prawda jest taka, że z czasem zmienia się światopogląd.

Nasz system próśb grafikowych jest dość skomplikowany. W końcu jest nas 18 000, a rekrutacja nowych trwa nieustanie. Siłą rzeczy, przy takiej liczbie pracowników, nie da się wszystkich co miesiąc uszczęśliwić. W naszym slangu cały ten proces potocznie nazywamy bidowaniem. W dużym skrócie, sprowadza się to do podziału całej załogi na 7 grup. Dodatkowo wszystkie grupy ustawione są kolejno w piramidkę, na jej dole, jest tzw. rezerwa, czyli dana grupa nie dostaje w ogóle grafików. Z dnia na dzień dowiadują się co będą robić. Na szczycie, jest tzw. Top Bid, czyli wyczekany okres wszystkich, to właśnie wtedy, masz największe szanse dostać to, o co poprosisz. Co miesiąc grupy przesuwają się o jeden szczebelek.

Największe sukcesy w bidowaniu odnosi się, gdy grupa jest na szczycie, ewentualnie druga w kolejności. Oczywiście to nie jedyny haczyk w całej tej zabawie. Sukces warunkują też lata spędzone w tej firmie, czyli potocznie zwane seniority. Im dłużej jesteś w firmie, tym masz nadany niższy numerek, a im niższy numerek tym większe pierwszeństwo we wszystkim. Poza tym, że trzeba wiedzieć jak i o co bidować, ale to już długa i nudna historia. Za dużo przepisów, taktycznych zagrywek i tajnych trików na oszukanie systemu. Generalnie, cały proces jest dość skomplikowany i zawiły, dlatego też dostać to co się chce, to nie taka prosta sprawa. Wymaga małpiej zręczności. Mimo wszystko, zdarza się, że się udaje. Czasami tylko raz albo dwa razy w ciągu 7mio miesięcznego cyklu, ale lepsze to niż nic. Często też system usiłuje Cię dodatkowo uszczęśliwić, dlatego dostajesz bidowany rejs więcej niż raz. Tak też było w moim przypadku. Dostałam, farciarz, dwie Warszawy.

Nowe warszawskie trendy. Jeszcze nie Amsterdam, ale idzie w dobrym kierunku.

Na początku swojej kariery w lataniu myślałam, że nie warto marnować bidów na wyjazdy do domu. Jest tyle fascynujących miejsc. Po jakimś czasie, jednak,  dochodzisz do momentu, w którym nie ważne jest zwiedzanie, ważne są pierogi, schabowy, rodzice i normalna letnia, słoneczna pogoda.

Jak się pewnie orientujecie teraz w Dubaju temperatura nie spada poniżej 35 stopni.  Nie wspominając już nawet o tym, że nie dawno skończył się Ramadan i wszystko było pozamykane. Człowiek niczym w więzieniu siedział w domu i czekał do zachodu słońca, żeby sens miało jakiekolwiek wychodzenie. Nie to co w Europie, tam, teraz  siedzenie na zewnątrz jest cudowne. Nawet jeśli macie ostatnio trochę upałów w Polsce, to gwarantuje Wam, że są mimo wszystko są łatwiejsze do zniesienia. Wszystko za sprawą niesamowitej wilgotności powietrza, którą tutaj mamy. Niewyobrażalnie potęguje skwar.

Podczas mojej pierwszej Warszawki, odwiedziła mnie rodzinka. Od razu poszliśmy na schabowego i marchewkę z groszkiem, zupę pomidorową, a na deser pierogi z jagodami. Poezja!!
Oczywiście nie w jakiś wykwintnej restauracji, tylko w moim ulubionym barze mlecznym Bambino. Dlaczego ulubiony? Bo jest blisko hotelu i ma wszystko czego mi trzeba. To nic, że czasami w kolejce trzeba czekać 30 min. Jedzonko jest tego warte.

Tak na prawdę, przy tej pierwszej wizycie w Warszawie, po raz pierwszy ją tak na prawdę zwiedzałam. Wstyd się przyznać, ale tak było. Pierwsza wizyta na starówce, w Łazienkach. Śliczna ta nasza Warszawka. Na koniec spaceru wciągnęłam jeszcze dwie miseczki rosołu. Wyśmienity był.

Nie rozumiem, co ludzie mają do tej tęczy. Urocza jest.
Pogoda dopisała, więc za żadne skarby nie chciałam wracać do hotelu. Wszyscy już mieli dosyć, a ja uparcie ciągnęłam ich dalej. Delektowałam się pogodą. Świeżym i lekkim, a nie zatęchłym jak w Dubaju, powietrzem.
 
Przypłaciłam to jednak trochę zdrowiem, jestem alergikiem i mnie wieczorem dopadło. Myślałam, że głowie mi urwie. Zaaferowana wyjazdem, zupełnie o tym nie pomyślałam. W Dubaju nie mam tego problemu, tu nic nie pyli. Co niby miałoby pylić?  Piach na pustyni?
Wszystko było do wytrzymania, dopóki nie zaczęliśmy podchodzić do lądowania, już w drodze powrotnej do Dubaju. Nie polecam lądowania z zatkanym nosem, ból jest nie do opisania.

Następnego dnia poszłam do przychodni i diagnoza była taka jak się spodziewałam - zablokowało mi uszy. Jest to najbardziej niebezpieczna i zarazem najczęstsza choroba wśród personelu pokładowego. Zostałam uziemiona na prawie tydzień. Motywację do zdrowienia miałam dużą. Przez uszy przepadł mi jeden z dwóch Waszyngtonów, ale to nic. Najważniejsze było, żeby nie przepadła mi kolejna Warszawa.

Udało się, tym razem się zabezpieczyłam i wzięłam leki. Już tydzień przed zaczęłam je brać, tak na wszelki wypadek. Tym razem nic mi nie było, tzn, nic poważnego. Kichania i prychania to już nawet nie liczę, takie od czasu do czasu kręcenie w nosie to już nie sensacja.

Znalezione w zakamarkach Warszawskich ulic.
Tym razem plany na Warszawę, były równie ambitne. Jeden kolega, z obecnej pracy, rdzenny Warszawiak, był akurat na urlopie w domu, więc  trzeba było się spotkać. A wieczorem, inny kolega, mniej rdzenny, ale też już Warszawiak, przeciągnął nas po całym śródmieściu. Rewelacja.

Wisienką na torcie był fakt, że spotkałam się w stolicy także z Mateuszem, pierwszy raz od tygodnia.  Kilka dni wcześniej pojechał do domu odwiedzić rodziców. Pasowało mu wracać do Dubaju rejsem, który ja operowałam, więc po prostu przyjechał dzień wcześniej. Poza spotkaniami towarzyskimi, mieliśmy w Warszawie jeszcze inną sprawę do załatwienia, dlatego po prostu idealnie się wszystko poskładało.

Uwaga Zagrożenie. Do tej pory nie doszłam jakie.
Oczywiście napięty grafik nie powstrzymał mnie od wizyty w Bambino. Nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała. Tym razem też zwiedzaliśmy Warszawkę, ale bardziej swojsko, mniej turystycznie. Przebiegliśmy śródmieście w dłuż i wszerz, znów pogoda dopisała więc żal było chować się w knajpach. Piwko tu, piwko tam. Wszędzie było wyraźnie widać, że mamy wakacje. Tłumów młodzieży nie dało się nie zauważyć.
Do myślenia  po tych wycieczkach dały mi dwa spostrzeżenia.
1. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. W lipcu miałam dwie Warszawy, poza tym 5 dni wolnego, które wykorzystałam na wizytę w Trójmieście. Ale wiecie co?  Ciągle mi mało.
Latem, chyba tęskni się bardziej. Pogoda w Polsce jest lepsza. Świeże owoce, letnie wypady, ech. A u nas skwar nieziemski, nawet pies z kulawa nogą do nas nie zagląda, a do tego Ramadan. Zimą jest jakoś łatwiej. To nam wszyscy zazdroszczą pogody i co chwilę mamy jakiś gości.


Druga kwestia, to zmieniające się z czasem priorytety. Na początku mając swój tzw. top bid, bidowałam np. o 3 dniowy Hongkong. Wtedy też dostałam dwa, to były małe wakacje. A znajomości wtedy zawarte utrzymuje do teraz. Fakt, że takich rejsów już nie ma, ale fascynujące jest jak z czasem zmienia się perspektywa. Podróżowanie okazuje się też można przedawkować. A wtedy atrakcyjna staje się Warszawa, która mimo, że daleko od Gdyni, Trójmiasta, które są moim prawdziwym domem, jest jak dom. Wystarczy, że można zjeść coś normalnego, porozmawiać normalnie i spotkać się z ludźmi, na których nam najbardziej zależy.  Nie ma zbyt wielu Hindusów, czy Arabów, ludzie wyglądają i zachowują się w miarę normalnie. Nie, żebym była jakąś rasistką, ale ciągnie swój do swego. Inna sprawa, że o mentalności niektórych narodowości można książki pisać. Nie wiadomo jak niezależni i światowi byśmy nie byli, to dom będzie chyba zawsze w Polsce.








poniedziałek, 7 lipca 2014

Sunflower Student Movement, cz. 2

Czego tak na prawdę nauczyliśmy się w szkole?

Taką dyskusję, można by prowadzić bez końca. Ja jednak, chcę  dziś skupić, tylko na lekcjach historii. Co tak na prawdę wiemy z historii? Nie wiem jak Wy, ale ja chyba najlepiej pamiętam Starożytną Grecję, Rzym i Egipt. Później Średniowiecze i Renesans.

Chwila..., może to dlatego, że te epoki przerabiamy, na każdym etapie edukacji, z takim, niezrozumiałym dla mnie,  namaszczeniem. Z późniejszymi epokami,  już bywa różnie, o historii współczesnej już nie wspominając. Co wiecie, tylko ze szkoły, o Solidarności?? A takie nazwiska jak Gomułka, Mazowiecki?  Na moich lekcjach historii, chyba nigdy nie dotarliśmy dalej niż I Wojna Światowa.

Zbiłam Was wystarczająco z tropu, znów zastanawiacie się, co to ma do rzeczy, jaki to ma związek z Tajwanem. Mnie też zaskoczył ten związek.


Zacznę jednak od kilku anegdot, które w ciekawy sposób obrazują relacje chińsko - tajwańskie.

Trzeba przyznać, że swoją wiedzę czerpię z jednego, chińskiego źródła informacji, tj. kolega na pokładzie. Jednak to co mi opowiedział, wyraźnie pokazuje, jak te dwa państwa się uwielbiają. A właściwie, jak Tajwan broni się przed Chińczykami.

Każdy Chińczyk, który wpadnie na pomysł wyjazdu na Tajwan, musi mieć wizę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że są dwa rodzaje wiz, o które mogą się ubiegać. Podstawowa różnica: jedna jest realna do zdobycia, druga już niekoniecznie. Rodzaj wizy, o którą musisz się ubiegać, zależy od sposobu podroży, a dokładniej, od jej trasy. Jeśli Chińczyk, na prawdę, chce się dostać na Tajwan i załatwić sobie wizę w przystępny sposób, za względnie rozsądną cenę, nie może lecieć/płynąć na Tajwan bezpośrednio z Chin. Musi znaleźć takie rozwiązanie, które uwzględnia międzylądowanie w jakimś innym państwie. Absurdalne? Jak najbardziej.

 Do listy absurdów, tym razem z pokładu samolotu, dodam jeszcze, że jeśli na locie do Tajpeju spotkacie jakiegoś Azjatę, to możecie być pewni, że nie pochodzi z Państwa Środka. Na tym locie żaden członek załogi nie może mieć obywatelstwa Chińskiego. Zabraniają tego lokalne władze.

Czytając mojego bloga pewnie już wiecie, że my nie potrzebujemy wiz, a także, że bardzo łatwo się skompromitować myląc Tajwan z Tajpejem. Dla nas, potocznie Tajwan to Tajwan, ale z kart do lądowania, które każdy obcokrajowiec musi wypełnić, żeby przekroczyć granicę, dowiedziałam się, że pełna nazwa kraju to  Republika Chin (Tajwan). Jednak Tajwańczycy wszelkie powiązania z Chinami negują, wypierają się rękami i nogami. I właśnie o to był cały ten protest.
Z tego co udało mi się porozmawiać z uczestnikami protestu wszystko zaczęło się od tego, że panujący prezydent, wraz z rządem, podpisali kontrakt z Chinami, o ile dobrze zrozumiałam, na rozbudowę sieci kolejowej. Kontrakt ten bardzo zacieśnia relacje obu państw, a dodatkowo pozbawia pracy wielu Tajwańczyków. Młodzi nie mogli na to patrzeć bezczynnie. Wzięli sprawy w swoje ręce.

300 Studentów, przez ponad 3 tygodnie okupowało budynki legislacyjne. Z tego co się nieoficjalnie dowiedziałam wychodzili tylko raz dziennie, aby się umyć. Władze, już drugiego dnia protestu odcięły w budynkach dopływ wody i prądu.

Później z prasy, dowiedziałam się też, że cały protest zaczął się dokładnie 18 - tego Marca, a zakończył 10 - tego kwietnia. Właściwie zakończyła się tylko okupacja budynków. Protest, choć zszedł z ulic, podobno wciąż trwa.

Tłum, który w tym czasie,  gromadził się dookoła najważniejszych rządowych budynków był imponujący. Nie łatwo było mi znaleźć kogoś, kto mówi po angielsku, ale jak już znalazłam to przemaglowałam tą biedną dziewczynę. Wypytałam ją o wszystko i bardzo żałowałam, że nie miałam dyktafonu.
 
Kompromitujące dla mnie w tej rozmowie były trzy rzeczy:
1. Jak mało wiem o Tajwanie!
2. Ona więcej wiedziała o Polsce, niż ja o Tajwanie!
3 i najważniejsze. Ona więcej wiedziała o polskiej walce o niepodległość niż ja!

I tu wszystko staje się jasne. Powiązanie do polskiego systemu szkolnictwa, staje się oczywiste. BO właściwie, co ja wiem na ten temat ze szkoły? NIC!

Z lekcji historii wiem, dużo o wojnach perskich, o cesarstwie bizantyjskim i dynastiach Egipskich, ale współczesna historia? Na naszą najświeższą historię, zawsze było za mało czasu, czy to w liceum, czy gimnazjum. Nawet jeśli takie tematy w dzienniku widnieją, to tylko w dzienniku. Zazwyczaj był już wtedy czerwiec, więc zajęcia odbywały się już tylko w dzienniku. Wszystko co wiem o tym co się działo w trakcie II Wojny Światowej, czy późniejsze dzieje Polski, to wynik własnych poszukiwań, udziału w konkursach, kołach historycznych, albo zasługa rodziców i dziadków, którzy mnie uświadomili. Szkoła swoje zasługi może wymienić tylko w postaci wycieczek szkolnych, a właściwie, w moim przypadku jednej, w liceum do Częstochowy i Auschwitz. Prawda jest taka, że ostatnio o polskiej historii, więcej można się dowiedzieć, z kina niż ze szkoły. Ciekawe czy szkoły chociaż chodzą na takie filmy do kina. Wychodzi na to, że sporo swojej wiedzy zawdzięczam Andrzejowi Wajdzie, Antoniemu Krauze czy Pawłowi Choclewowi. Żenujące i kompromitujące dla polskiego systemu edukacji. Nie tak to powinno wyglądać. Wiedzę na te tematy powinna zapewnić mi szkoła, mogę ją poszerzać w taki sposób, ale nie zdobywać od zera. Zakładam, że ja i tak wiem całkiem sporo, pewnie więcej niż nie jeden mój rówieśnik. Interesowałam się tym, ciągnęłam rodziców i krewnych za języki. Do tego wychowywałam się w Trójmieście, gdzie wszystko to miało miejsce, a teraz przypominają o tym różne pomniki. Prawda jest też taka, że pierwszy raz na Westerplatte byłam mając 21 lat, na randce z obecnym mężem. Na szczęście mam też takich znajomych, którzy wiedzą dużo więcej niż ja.  Moja wiedza na te tematy jest chaotyczna, nieuporządkowana, zdobyta przypadkowo i z mojej wrodzonej ciekawości.

 
Rozmawiając na Tajwanie o ich sytuacji politycznej, dziewczyna wiedząc ze jesteśmy z Polski co chwile odnosiła się do Wałęsy i naszej historii. Ja w popłochu, z uporem maniaka, odbijałam piłeczkę, że my to było dawno, inne czasy, nie było nas obu wtedy na świecie, ale Ukraina i Majdan to co innego. Odbijałam piłeczkę jak opętana, bo prawda jest taka, że oczekiwała ode mnie wiedzy której nie miałam. Ja mogłam się wypowiadać o Ukrainie, bo wtedy wiedziałam więcej o Majdanie niż o Stoczni Gdańskiej, a honor nie pozwalał mi się do tego przyznać.

Oczywiście jak wróciłam do domu to zaczęłam studiować polską historię. Stan wojenny, Stocznia Gdańska, te hasła były dla mnie tylko sloganami, widziałam mniej więcej o co chodzi, ale raczej mniej niż więcej. Podróże kształcą, ale nie sadziłam, że będąc w Azji nauczę się historii mojego własnego kraju. Dodatkowo kompromitujący jest fakt, że pochodzę z miasta, regionu, gdzie wszystko to miało miejsce, gdzie kluczowe wydarzenie właśnie tutaj się odbywały, a ja co?? Muszę do Tajwanu wyjechać, żeby się ogarnąć i dowiedzieć, jak mało wiem o własnym podwórku.