Kolejnym
miejscem, na mapie naszych wspólnych podróży, jest Praga. Wszystko wyszło dość
spontaniczne. Namotali mi w grafiku. W rezultacie, w przeddzień Mateusza lotu do
Pragi, zorientowaliśmy się, że przecież mogę lecieć z nim. Mam dni wolne, więc
zamiast siedzieć sama w domu, mogę przefrunąć się do Pragi. Był tylko jeden
haczyk. Dostać się na lot do Pragi. Ekonomia była przebukowana, ale biznes
pusty. I tak będą musieli upgradować (patrz: słowniczek) pasażerów. Udało się,
zajęłam jedno z ostatnich wolnych miejsc. Powrót to już była bułka z masłem,
lot był w połowie pusty.

W takiej sytuacji
aż szkoda nie próbować. Najwyżej nie polecę i zostanę w Dubaju. Ryzyko praktycznie
żadne, a ile może być frajdy. Co innego
jeśli sytuacja jest odwrotna, czyli z miejscami na powrót jest krucho. Wtedy
powrót na czas stoi pod znakiem zapytania. A my mam tendencje do brania
ostatniego połączenia, które pozwala nam zdążyć na czas do pracy. Jak gdzieś
się wybieramy, to chcemy zawsze maksymalnie wykorzystać czas. No cóż, wstyd się
przyznać, ale dla nas samoloty to już trochę jak autobusy :P. Co zrobić, taka
praca. :P
Swoją drogą
wszystkie kraje Półwyspu Arabskiego mają to do siebie, że jeśli chcesz się stąd
wydostać, to tylko samolotem. Autem możesz pojeździć, co najwyżej, po Półwyspie, ale to wszystko. Syria, Iran i
Irak skutecznie odcinają nas od świata. Swoją drogą, sam przejazd przez Arabię
Saudyjską, nie jest łatwy. Zwłaszcza dla kobiety. Pomijając już, oczywiste,
kwestie wizowe, to żadna kobieta nie może wjechać do Arabii bez swojego
prawnego MĘSKIEGO opiekuna. Jestem mężatką, więc moim opiekunem byłby Mateusz,
jednak jeśli jesteś panną, to powinien to być brat albo ojciec. Nie wiem, jak oni
to sprawdzają, ale znając arabów na pewno da się to jakoś obejść. Niestety, na
razie nie wiem jak.
Z ciekawości
wrzuciłam trasę Dubaj – Gdynia na Google Maps, raptem 65h. Nie byłoby w tym nic
strasznego, gdyby nie fakt, że trasa prowadzi przez Basrę i tuż koło Bagdadu, a
dalej nie jest łatwiej, bo przez Syrię.
Jeśli uda Ci się przeżyć ten odcinek, to dalej już jest z górki, piękna Turcja,
Bułgaria, Serbia, Słowacja, Czechy i caaała Polska. Nie wiem jak wy, ja lubię
przygody, ale zdecydowanie mniejszego kalibru. Bez narażenia życia, w aż tak
oczywisty sposób. Dlatego zawsze wybieram połączenie samolotowe, które trwa,
bagatela, 60 godzin mniej. I zaoszczędza mi wielu bombowych atrakcji.
Wracając do Pragi…
Praga może
wydawać się mało atrakcyjna, mało egzotyczna, ale my nie wybrzydzamy. Jak możemy pozwiedzać
razem to zwiedzamy co się da. Staramy się wykorzystać, dosłownie, każdą okazję.
A tym razem
szczęście dopisało, pogoda trafiła nam się rewelacyjna. Słoneczko bajecznie przygrzewało.
Wiosna pełną gębą. Od razu po przylocie ruszyliśmy w miasto. Głód doskwierał
nam niesamowicie, więc jak tylko wysiedliśmy z metra, poszliśmy jeść.
Oczywiście, kuchnia regionalna, czyli prawie jak domowa… Prawie!
Ja zjadłam
rosołek i sznycla z ziemniaczkami, czyli po naszemu schabowego. Aż mi się uszy
trzęsły. Pyszne było. Natomiast Mateusz barszcz ukraiński i knedliczki. I tu pojawia się podróżnicza
anegdota. Z kategorii: dokładność angielskich tłumaczeń, lub jak kto woli bogactwo języka angielskiego. Co znaczy z angielskiego słówko dumplings?? Otóż, zależy kto i gdzie
tłumaczy. Tłumaczone przez Polaka, albo przynajmniej w polskim kontekście,
oznacza nasze (przynajmniej moje) ukochane pierogi. Gdzie jest haczyk? W
czeskim kontekście.
Dumplings, tłumaczone w Pradze, oznacza knedliczki. Pewnie
większość z Was była u naszego południowego sąsiada i wie, że kendliczki to, z mojego punktu widzenia, bułka moczona w
mleku. Może ktoś zna bardziej wyszukany opis. W każdym razie czeskie dumplings,
mają się baaardzo daleko, do naszych
pierogów, choć tłumaczenie identyczne.
Pojedli, popili,
oczywiście lokalne piwko i poszli dalej.
Zwiedzanie to
obowiązkowy Most Karola, Stare Miasto i rynek, czyli wszystko to każdy powinien
zobaczyć. Pogoda nam dopisywała więc spacerowaliśmy wystawiając mordki do
słońca i napawając się chwilą. Przede wszystkim wiosenną pogodą.
Pewnie
zastanawiacie się, jak my możemy się jeszcze cieszyć słońcem. Przecież w Dubaju
mamy słońce non stop. Zdradzę wam sekret. Słońce tu i tam to jak to mówią Hindusi:
same, same, but different, czyli w
wolnym tłumaczeniu takie samo, ale inne.
Powietrze tutaj i tam, natężenie tego słońca, a co za tym idzie, temperatura,
to zupełnie nie to samo. Reasumując słońce w Europie, jak już jest, to jest
dużo przyjemniejsze.
Pragę pewnie większość
z Was, lepiej lub bardziej, ale zna. Jak powiem, że jest urocza to dla nikogo
Ameryki nie odkryję. To miasto ma duszę, czego nie można powiedzieć o Dubaju,
ale to temat na osobnego posta. Jednak jest
kilka elementów, które dla nas, emigrantów, mają dużo większe znaczenie niż dla
Was. Wszystko kręci się, oczywiście, wokół jedzenia. Tym razem furorę zrobiła zwykła
kajzerka i Jogobella.
Mała rzecz, a
cieszy. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaką frajdę nam sprawił widok kajzerki na hotelowym
śniadaniu. Mateusz się ze mnie śmiał, jak jedząc górę, odrywałam kawałki, dokładnie wg kajzerkowego wycięcia. Ech… ślinka mi cieknie na samą myśl. U nas
niby pieczywo jest okey. Można znaleźć dobry chleb, choć trzeba wiedzieć gdzie
szukać, ale świeża kajzerka to po prostu poezja.

Oczywiście, konieczne
musieliśmy skoczyć na jakieś zakupy, zwykłe spożywcze, nic nadzwyczajnego. O tym, że
owoce i warzywa są wszędzie dużo smaczniejsze niż w Dubaju, pewnie będę wam opowiadać,
jeszcze nie raz, ale to co się działo jak zobaczyliśmy Jogobelle na półkach, to
był jakiś obłęd. Tak się składa, że Jogobella
to zawsze były ulubione jogurty Mateusza. Nic się w tej kwestii nie zmieniło, a
w Dubaju niestety takich rarytasów brak. Ciąg dalszy amoku nastąpił, jak doszliśmy
do półek z pieczywem, ech. Kupiliśmy dwa wielkie bochenki białego i ciemnego
chleba, z założeniem, że je zamrozimy. We dwoje nie bylibyśmy ich wstanie zjeść
zanim sczerstwieją, choć muszę przyznać, że oczy bardzo chciały. Chlebki pokrojone
na części, leżą sobie w zamrażarce. Jak w planach mamy wspólne śniadanie, to sobie
kawałek rozmrażamy i wtedy życie staje się jeszcze piękniejsze. Z całym
szacunkiem, ale co Wy możecie o tym wiedzieć. :P
Poczucie - prawie jak w domu, potęgowały też
wszechobecne reklamy Reserve.
Było też, jednak,
kilka rzeczy, które nas zaskoczyły. Idąc do sklepu mijaliśmy cmentarz. Niby nic
nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że na cmentarzu był posterunek policji. U nas
też jest wandalizm na cmentarzach, ale żeby wymagało to, aż takiej ochrony, to
na szczęście nie.
Natomiast w
metrze sprawdził nas kanar, a właściwie na dworcu. Tam, kanary nie wsiadają do
metra. Warszawskim metrem nigdy nie jeździłam, może też tak jest, a ja o tym
nie wiem. Jednak mnie to zaskoczyło. W Trójmieście, kanary wsiadają do trolejbusów,
czy SKMki. Ba, wręcz stają w drzwiach, bo ludzie próbują uciec. A tam, ta drobna
kobietka w średnim wieku, która nas sprawdzała, wprawdzie stała w obstawie, ale
ucieczka na tym korytarzu była dość prosta. Wystarczyło, chociażby pojechać stacje
dalej. Czyżby Czesi nie jeździli na gapę?? Tylko wtedy po co kanar?

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz