czwartek, 12 września 2013

Po każdej burzy przychodzi słońce, prawda?!


Jesteśmy w jakieś czarnej dziurze niepowodzeń… Nieszczęścia już nie dwójkami, ani trójkami, tylko całymi stadami nas nawiedzają….

Wszyscy nasi znajomi, w trakcie swoich dni wolnych, podróżują, albo tak po prostu pozwiedzać, albo za swoimi drugimi połówkami, do domu – gdziekolwiek.  Ciągle słyszymy, że jakiś mąż poleciał z żoną jako pasażer, albo odwrotnie. To ktoś, w trakcie dni wolnych, skoczył sobie na dwa dni w jakieś fajne miejsce. Wydaje się, że wszystkim dookoła udaje się załapać na lot, który potrzebują. Tym bardziej w ostatniej chwili nie zmieniają im grafiku. Nic z tych rzeczy innym się nie przytrafia. Takie atrakcje przewidziane są tylko dla nas. Jakaś zła passa nas dogoniła i nie odpuszcza. Mam nadzieje, że wystarczy nam sił…
O pierwszej sytuacji już kiedyś pisałam. W lipcu wróciliśmy z urlopu, który jak wszystkie wakacje w Polsce, polega na bieganiu, załatwianiu i zadowalaniu wszystkich dookoła. Z wypoczynkiem ma to nie wiele wspólnego. Mając kilka dni wolnych w tym samym terminie, wpadliśmy na pomysł wspólnego wyjazdu. Odpowiadało nam wszystko. Tydzień wcześniej sprawdziliśmy sobie loty i ustaliliśmy, że najłatwiej będzie dostać się do Male na Malediwach. Idealnie -  plaża, piękne widoczki, żadne z nas tam nie było, po prostu super.  Samolot jeszcze wtedy był w połowie pusty, więc spokojnie na służbowych biletach się zabierzemy. Powinnam chyba powiedzieć w połowie pełny, ale staram się zachować resztki optymizmu.  Nikt nie przypuszczał, że w ciągu  tygodnia ponad 120 osób wpadnie na ten sam pomysł. Karę za rezerwacje hotelu trzeba było opłacić i obejść się smakiem.

To jeszcze nic.

Wydawałoby się, że zamiana lotów przy 17 000 kolegów z pracy powinna być bułką z masłem. Otóż niestety nie jest. W ciągu prawie 1,5 roku, tak żeby razem polecieć, udało nam się zamienić dwa razy. Próbujemy co miesiąc prawie każdy rejs. Znamy już wszystkie sztuczki, jak np. zamiana lepszego rejsu na gorszy. Nic z tego, nasz wynik to dalej tylko dwa.  Właściwie 3, ale… ten trzeci nam przepadł.

Teraz we wrześniu oddałam bardzo ceniony Zurich za Sajgon z moim mężem. Nikt nie spodziewał się nadchodzącej katastrofy. Wrzesień w ogóle miał być super aktywnym miesiącem, wszystko się nam idealnie poukładało. Zaczynając od udanej zamiany, kończąc na wspólnych 4 dniach wolnych.
Mieliśmy w sumie 3 razy polecieć razem do Sajgonu. Za pierwszym razem oboje pracując. Drugi raz Mateusz miał dni wolne jak ja robiłam Sajgon, potem  powrót na jeden dzień do Dubaju i zamiana, ja mam dni wolne jak Mateusz operuje Sajgon. Istne marzenie. Teraz wiem, że zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

Wszystko idealnie się złożyło, więc zaaplikowaliśmy o wizy. Tutaj bez przygód też się nie obyło, bo pod adresem konsulatu Wietnamu w Dubaju, owszem był konsulat… ale Ghany. Kolejny adres w Abu Dhabi, na szczęście udało się to załatwić internetowo. To był nasz najmniejszy problem w  tym miesiącu.

Do dziś miały się już odbyć dwa z naszych wymarzonych rejsów do Sajgonu, a jak do tej pory nic nie wyszło.

Mateusz na tydzień przed naszym pierwszym Sajgonem się pochorował. Prawie tydzień leżał w łóżku. Jak się okazało o jeden dzień za krótko. Pierwszego dnia po powrocie do pracy miał tzw. airport standby. Polega to na tym, że siedzisz w specjalnym pokoju przez 4h na lotnisku i czekasz albo Cię gdzieś wyciągną albo nie. Musisz być przygotowany na każdą ewentualność, na długi lub krótki rejs, na zimę, na lato, na wszystko. Najczęściej jednak dostajesz tzw. tournaroundy i w ogóle walizka nie jest Ci potrzebna. Trzeba mieć szczęście, żeby trafił Ci się layover. Mateusza szczęście obdarzyło aż do przesady… . Spodziewaliśmy się jakiegoś tourarounda, bo Mateusz miał tylko jeden dzień do wykorzystania, później miał dni wolne i Sajgon więc byliśmy pewni, że wcisną mu jakiś kijowy rejs i będzie spokój. Odbębni i lecimy do Sajgonu. Nic bardziej mylnego. Dostał jeden z najdłuższych rejsów, gdzie spędza w sumie dwa dni w Brisbane (Austaralia) i dzień w Auckland (Nowa Zelandia). W normalnej sytuacji ucieszyłby się, jednak nie tym razem. Wrócił dokładnie tego samego dnia, którego my mieliśmy wrócić z Sajgonu.

Ja o całej sytuacji dowiedziałam się będąc w Glasgow. W trakcie lotu tam dopadła mnie ta sama upierdliwa grypa, którą Mateusz miał chwilę wcześniej. Czułam jak w trakcie rejsu się rozwija. Ledwo przytomna doleciałam do Glasgow. Pomimo 22 w sobotę udało mi się znaleźć aptekę, nakupowałam aspiryny i do łóżka. Przecież muszę się wyleczyć na nasz Sajgon, a już na pewno nie mogę zostać w Glasgow.

Ktoś z was próbował latać z katarem? Nie polecam. Po pierwsze, to jest niebezpieczne, po drugie baaardzo mało przyjemne. Jeśli tylko zatykają Ci się uszy, które przy dmuchaniu się odtykają, to połowa dramatu, może być jednak duuużo gorzej. Podobno ból jest nie do wytrzymania. Nas byle katar zwalnia z pracy, co w normalnym życiu jest nie do pomyślenia. Ile razy zakatarzona chodziłam do szkoły, przecież katar to jeszcze nie choroba… nie tutaj, nie teraz, nie dla nas.

Ja wiedząc to wszystko robiłam sobie cały dzień inhalacje, żeby uszy mieć sprawne i piłam aspirynę. Ledwo bo ledwo ale udało mi się wrócić do Dubaju. Ale co  z tego. Do Sajgonu miałam dwa dni wolne, które przeleżałam w łóżku. Mateusz na końcu świata, rodzinka w Polsce więc leżałam, sama jak palec, przez w sumie 4 dni. Przed lotem poszłam profilaktycznie do kliniki. Piguła sprawdziła mi temperaturę – ciągle stan podgorączkowy. Opierdzieliła za latanie z zatkanym nosem i uziemiła na kolejne kilka dni. Pierwsze dwa jeszcze szybko zleciały, w większości i tak je przespałam. Jednak jak musiałam zadzwonić i zameldować, że znów jestem chora i nie mogę lecieć do Sajgonu, przestało być zabawnie. W końcu na nasz wymarzony, wyczekany, wspólny rejs, żadne z nas nie poleciało. Mateusz zapijał to z załogą w Brisbane, a ja siedziałam sama nadrabiając wszelkie serialowe zaległości. Jak skończyły mi się seriale to nadrobiłam zaległości z polskiej kinematografii ostatnich lat. Niech żyje Internet, umarłabym bez niego. W życiu tylu filmów na raz nie widziałam. Już nie wiedziałam jak mam leżeć, ale wstać też nie miałam siły. Wpadłam na pomysł, żeby zadzwonić do koleżanek, ale szybko odpuściłam. Skoro ja zaraziłam się  od Mateusza, to one mogą zarazić się ode mnie, a tego wolałam uniknąć, więc siedziałam sama. Mało to przyjemne, dlatego na jakiś czas morale mocno mi spadło. Do tego stopnia, że w nosie mam przyszłe zwiedzanie i podróżowanie. W nasze wolne dni, zamiast kombinować jakiś Istambuł czy cokolwiek innego, lecimy do domu. W sumie tyle samo będziemy w drodze, co na miejscu, ale trudno się mówi. W nosie mam wszystko lecę do mamusi na pyszny obiadek, wypłakać się w rękaw, do domu, do zielonej jeszcze Polski.  Jeśli myślicie, że to koniec opowieści to się gruuubo mylicie… dojechałam dopiero do 8-go września, a miesiąc ten trwa przecież 30 dni.

Zanim podejmiemy próbę wyjazdu do Polski, mamy jeszcze przecież dwa wspólne Sajgony, więc nie można się załamywać ani dramatyzować.  Teraz już zdrowi, żadnych nieoczekiwanych standbyów nie będzie, więc polecimy. Wizy mamy, miejsca w samolocie wciąż są dostępne, więc będzie super. Otóż, nie było.  W przeddzień wyjazdu rano dostałam wiadomość, że muszę sprawdzić grafik, bo coś mi się tam pozmieniało. Już czułam co się święci i się nie pomyliłam. Zdjęli mnie z Sajgonu! Nie lecę, a skoro ja nie lecę to Mateusz jako pasażer też nie, bo i po co. Dużo pasażerów – źle, bo nie załapiemy się na lot. Mała liczba pasażerów – też źle, bo zdejmują tych najmniej doświadczonych. Minimum załogi, to tyle ile jest drzwi w samolocie, każde muszą być obstawione. Najczęściej, ze względu na liczebność klasy ekonomicznej, dostajemy dodatkowych ludzi do pomocy. Ale skoro samolot leci nawet nie w połowie pełny, wraca podobnie, to po co dodatkowa załoga. Teoretycznie ich rozumiem, ale dlaczego ja… ? Niby wiem jak to działa, ale to nie pomaga. Zawsze od końca zaczynają eliminację. Tak się złożyło, że cała reszta załogi jest w firmie dłużej niż ja, więc byłam pierwsza do odstrzału. Po prawie 1,5 roku latania już bardzo rzadko mi się to przytrafia, ale jak widać ciągle jeszcze zdarza, i to w najmniej odpowiednich momentach.

Zamiast do Wietnamu lecę do Perth w Australii, co nie jest złe. Zwłaszcza, że w drodze do - lecę jako pasażer. Większy samolot, wraca więc będą mnie potrzebowali dopiero w drodze powrotnej. Zawsze mogli mi dać jakiś nocny tournaround. Nie mogę narzekać. Wprawdzie na spotkanie, które mamy  mieć 14tego nie zdążę, bo wracam dokładnie w jego połowie, ale przynajmniej plan trzeciego Sajgonu ciągle jeszcze może się udać. Do 3 razy sztuka. Trzymajcie kciuki.

Zaczynam wierzyć, w prawa Murphiego. Jeśli coś może się skiepścić, to na pewno się skiepści. Nie, tym razem to nie kolejny Sajgon. Ten ciągle jeszcze przed nami.
W dniu, w którym dostałam wspaniałą wiadomość, że nie lecę do Sajgonu miałam jeszcze jedną przygodę. Właściwie lawinę przygód. Zacznę od zagadki matematycznej. Jakie jest prawdopodobieństwo, że  Internet, telefon stacjonarny, router i moja komórka wysiądą w tym samym czasie??? Dokładnie w ciągu 10ciu minut jak ściągałam w sypialni pranie??? Otóż wydawałoby się, że małe. Wszystko na raz?? Przecież to nie możliwe.

MOŻLIWE!!

Rzeczy niemożliwe robię od zaraz. Cuda zajmują mi trochę czasu – 10 min dokładnie.
Dosłownie chwilę wcześniej rozmawiałam z mamą na skypie, pisałam wiadomości  i komentarz na facebooku. Nie wspomnę o używaniu telefonu – whatsappa, cokolwiek, wszystko. Ech… Cały dzień RMF FM przez Internet sobie śmigało i nie było problemu z łącznością, z niczym. Do momentu w którym, poszłam zdjąć pranie. Wtedy chyba jakiś demon wparował mi do salonu i wszystko szlak trafił. Nie wiem jak to inaczej wytłumaczyć.
Wróciłam do pokoju, a Internetu – brak. Router po sprawdzeniu wszystkich kabli powinien chociaż dać znać, że jest do prądu podłączony – NIC. Sprawdziłam telefon stacjonarny – aparat działa, czyli prąd w gniazdku jest, ale zadzwonić nie da rady. No to łapię za komórkę, w której mam niezależny Internet, chcę poszukać numeru do operatora… i co? I Lipa. Lampka miga jakby telefon pracował, ale ekran czarny. No to szybki reset. Wyjęłam i włożyłam baterię, ale sytuacja bez zmian…
I co teraz?? Mateusz w drodze do domu z Algierii, a ja nawet nie mogę sprawdzić o której ląduje, żeby po niego pojechać. Po prostu super. Odcięta od świata na amen.

Na szczęście już raz naprawiałam telefon tu w Dubaju więc widziałam gdzie jest serwis. Szybko w samochód i dawaj. W połowie drogi olśniło mnie, że ja chyba nie ładowałam go tej nocy tylko poprzedniej. Może po prostu padł. Znalazłam jakiś kabel w aucie, podłączyłam. Teoretycznie się ładował, ale ekran nie reaguje. Zaraz obok serwisu mieszka moja dobra psiapsiółka, która ma taki sam telefon. Wzięłam numerek w serwisie i dawaj do Anety, może to wina ładowarki, może on jednak ruszy. Mocno się zdziwiła jak zadzwonił do niej ochroniarz, że ma gościa. Dzień wcześniej, jak od niej wychodziłam, nie zapowiadałam kolejnej wizyty. Wiedziałam, że wychodziła z domu, więc nie miałam pojęcia czy już wróciła czy nie. Miałam szczęście, dosłownie 5 min wcześniej weszła do mieszkania. Zastałam ją jak nakładała na krzesła specjalne skarpetki :P. Niestety, jej ładowarka nie pomogła. Lampka sugerowała, że telefon się ładuje, ale ekran dalej czarny. Sprawdziła mi tylko, o której Mateusz ląduje i poleciałam szybko do serwisu.

W drodze powrotnej zakupiłam nowy router, wydałam majątek, ale upewniłam się, że nawet ktoś tak upośledzony informatycznie jak ja, będzie go wstanie podłączyć. Wszystko byłoby w porządku, urządzenie jest debiloodporne, ale Internet dalej nie chodzi, telefon też nie, a ja dalej nie mam numeru do operatora. Pomijając już fakt, że nawet nie mam z czego zadzwonić. Oczywiście, niczym podręcznikowa blondynka, jak zaczęłam w pośpiechu montować router to zupełnie o tym nie pomyślałam. Pełna nadziei liczyłam na cud zresetowania skrzynki. Nie wydarzył się.
Piszę to wszystko odcięta zupełnie od świata, dziwne uczucie. Cisza i spokój aż dzwoni mi w uszach. Jestem uzależniona od dobrodziejstw XXI wieku. Te elektroniczne zabawki zupełnie mnie zniewoliły. I dobrze mi z tym!!! … już nie umiem bez nich żyć!!! Ratunku!!! Zupełnie wtedy tracę kontakt z Polską, ze znajomymi, ze światem. Nawet nie mogę sprawdzić kiedy mój mąż kończy pracę. Dramat!!  

Już za 2h ląduje mój małżonek, jego telefon mam nadzieję nadal działa. Umówiłam się z mamą na skypie, troszkę się pewnie zdenerwuje, że mnie nie ma, że pewnie coś się stało, skoro ani na telefon, ani na Skypie nie można mnie złapać. Obstawiam, że mocno się uśmieje jak jej opowiem tą historie. Nie wspominając już o Mateuszu. Boże, jak ludzie żyli kiedyś bez Internetu???… Nie, Internet to jeszcze nic… Bez telefonu… Błagam oddajcie mi moje zabawki!!!…

Nie wiem na co bardziej czekam, na męża, czy na jego telefon. :P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz