Jesteśmy w jakieś czarnej
dziurze niepowodzeń… Nieszczęścia już nie dwójkami, ani trójkami, tylko całymi stadami
nas nawiedzają….
Wszyscy nasi znajomi, w
trakcie swoich dni wolnych, podróżują, albo tak po prostu pozwiedzać, albo za
swoimi drugimi połówkami, do domu – gdziekolwiek. Ciągle słyszymy, że jakiś mąż poleciał z żoną
jako pasażer, albo odwrotnie. To ktoś, w trakcie dni wolnych, skoczył sobie na
dwa dni w jakieś fajne miejsce. Wydaje się, że wszystkim dookoła udaje się
załapać na lot, który potrzebują. Tym bardziej w ostatniej chwili nie zmieniają
im grafiku. Nic z tych rzeczy innym się nie przytrafia. Takie atrakcje
przewidziane są tylko dla nas. Jakaś zła passa nas dogoniła i nie odpuszcza.
Mam nadzieje, że wystarczy nam sił…
O pierwszej sytuacji już
kiedyś pisałam. W lipcu wróciliśmy z urlopu, który jak wszystkie wakacje w
Polsce, polega na bieganiu, załatwianiu i zadowalaniu wszystkich dookoła. Z
wypoczynkiem ma to nie wiele wspólnego. Mając kilka dni wolnych w tym samym
terminie, wpadliśmy na pomysł wspólnego wyjazdu. Odpowiadało nam wszystko. Tydzień
wcześniej sprawdziliśmy sobie loty i ustaliliśmy, że najłatwiej będzie dostać się
do Male na Malediwach. Idealnie - plaża,
piękne widoczki, żadne z nas tam nie było, po prostu super. Samolot jeszcze wtedy był w połowie pusty,
więc spokojnie na służbowych biletach się zabierzemy. Powinnam chyba powiedzieć
w połowie pełny, ale staram się zachować resztki optymizmu. Nikt nie przypuszczał, że w ciągu tygodnia ponad 120 osób wpadnie na ten sam
pomysł. Karę za rezerwacje hotelu trzeba było opłacić i obejść się smakiem.
To jeszcze nic.
Wydawałoby się, że
zamiana lotów przy 17 000 kolegów z pracy powinna być bułką z masłem. Otóż
niestety nie jest. W ciągu prawie 1,5 roku, tak żeby razem polecieć, udało nam
się zamienić dwa razy. Próbujemy co
miesiąc prawie każdy rejs. Znamy już wszystkie sztuczki, jak np. zamiana
lepszego rejsu na gorszy. Nic z tego, nasz wynik to dalej tylko dwa. Właściwie 3, ale… ten trzeci nam przepadł.
Teraz we wrześniu oddałam
bardzo ceniony Zurich za Sajgon z moim mężem. Nikt nie spodziewał się
nadchodzącej katastrofy. Wrzesień w ogóle miał być super aktywnym miesiącem,
wszystko się nam idealnie poukładało. Zaczynając od udanej zamiany, kończąc na
wspólnych 4 dniach wolnych.
Mieliśmy w sumie 3 razy
polecieć razem do Sajgonu. Za pierwszym razem oboje pracując. Drugi raz Mateusz
miał dni wolne jak ja robiłam Sajgon, potem powrót na jeden dzień do Dubaju i zamiana, ja
mam dni wolne jak Mateusz operuje Sajgon. Istne marzenie. Teraz wiem, że zbyt piękne,
żeby było prawdziwe.
Wszystko idealnie się
złożyło, więc zaaplikowaliśmy o wizy. Tutaj bez przygód też się nie obyło, bo
pod adresem konsulatu Wietnamu w Dubaju, owszem był konsulat… ale Ghany.
Kolejny adres w Abu Dhabi, na szczęście udało się to załatwić internetowo. To
był nasz najmniejszy problem w tym
miesiącu.
Do dziś miały się już odbyć
dwa z naszych wymarzonych rejsów do Sajgonu, a jak do tej pory nic nie wyszło.
Mateusz na tydzień przed
naszym pierwszym Sajgonem się pochorował. Prawie tydzień leżał w łóżku. Jak się
okazało o jeden dzień za krótko. Pierwszego dnia po powrocie do pracy miał tzw.
airport standby. Polega to na tym, że siedzisz w specjalnym pokoju przez 4h na
lotnisku i czekasz albo Cię gdzieś wyciągną albo nie. Musisz być przygotowany
na każdą ewentualność, na długi lub krótki rejs, na zimę, na lato, na wszystko.
Najczęściej jednak dostajesz tzw. tournaroundy i w ogóle walizka nie jest Ci
potrzebna. Trzeba mieć szczęście, żeby trafił Ci się layover. Mateusza
szczęście obdarzyło aż do przesady… . Spodziewaliśmy się jakiegoś tourarounda,
bo Mateusz miał tylko jeden dzień do wykorzystania, później miał dni wolne i
Sajgon więc byliśmy pewni, że wcisną mu jakiś kijowy rejs i będzie spokój. Odbębni
i lecimy do Sajgonu. Nic bardziej mylnego. Dostał jeden z najdłuższych rejsów,
gdzie spędza w sumie dwa dni w Brisbane (Austaralia) i dzień w Auckland (Nowa
Zelandia). W normalnej sytuacji ucieszyłby się, jednak nie tym razem. Wrócił
dokładnie tego samego dnia, którego my mieliśmy wrócić z Sajgonu.
Ja o całej sytuacji dowiedziałam
się będąc w Glasgow. W trakcie lotu tam dopadła mnie ta sama upierdliwa grypa,
którą Mateusz miał chwilę wcześniej. Czułam jak w trakcie rejsu się rozwija.
Ledwo przytomna doleciałam do Glasgow. Pomimo 22 w sobotę udało mi się znaleźć aptekę,
nakupowałam aspiryny i do łóżka. Przecież muszę się wyleczyć na nasz Sajgon, a
już na pewno nie mogę zostać w Glasgow.
Ktoś z was próbował latać
z katarem? Nie polecam. Po pierwsze, to jest niebezpieczne, po drugie baaardzo
mało przyjemne. Jeśli tylko zatykają Ci się uszy, które przy dmuchaniu się
odtykają, to połowa dramatu, może być jednak duuużo gorzej. Podobno ból jest nie
do wytrzymania. Nas byle katar zwalnia z pracy, co w normalnym życiu jest nie
do pomyślenia. Ile razy zakatarzona chodziłam do szkoły, przecież katar to jeszcze
nie choroba… nie tutaj, nie teraz, nie dla nas.
Ja wiedząc to wszystko
robiłam sobie cały dzień inhalacje, żeby uszy mieć sprawne i piłam aspirynę. Ledwo
bo ledwo ale udało mi się wrócić do Dubaju. Ale co z tego. Do Sajgonu miałam dwa dni wolne,
które przeleżałam w łóżku. Mateusz na końcu świata, rodzinka w Polsce więc
leżałam, sama jak palec, przez w sumie 4 dni. Przed lotem poszłam
profilaktycznie do kliniki. Piguła sprawdziła mi temperaturę – ciągle stan
podgorączkowy. Opierdzieliła za latanie z zatkanym nosem i uziemiła na kolejne
kilka dni. Pierwsze dwa jeszcze szybko zleciały, w większości i tak je
przespałam. Jednak jak musiałam zadzwonić i zameldować, że znów jestem chora i
nie mogę lecieć do Sajgonu, przestało być zabawnie. W końcu na nasz wymarzony,
wyczekany, wspólny rejs, żadne z nas nie poleciało. Mateusz zapijał to z załogą
w Brisbane, a ja siedziałam sama nadrabiając wszelkie serialowe zaległości. Jak
skończyły mi się seriale to nadrobiłam zaległości z polskiej kinematografii
ostatnich lat. Niech żyje Internet, umarłabym bez niego. W życiu tylu filmów na
raz nie widziałam. Już nie wiedziałam jak mam leżeć, ale wstać też nie miałam
siły. Wpadłam na pomysł, żeby zadzwonić do koleżanek, ale szybko odpuściłam.
Skoro ja zaraziłam się od Mateusza, to
one mogą zarazić się ode mnie, a tego wolałam uniknąć, więc siedziałam sama.
Mało to przyjemne, dlatego na jakiś czas morale mocno mi spadło. Do tego stopnia,
że w nosie mam przyszłe zwiedzanie i podróżowanie. W nasze wolne dni, zamiast
kombinować jakiś Istambuł czy cokolwiek innego, lecimy do domu. W sumie tyle
samo będziemy w drodze, co na miejscu, ale trudno się mówi. W nosie mam
wszystko lecę do mamusi na pyszny obiadek, wypłakać się w rękaw, do domu, do
zielonej jeszcze Polski. Jeśli myślicie,
że to koniec opowieści to się gruuubo mylicie… dojechałam dopiero do 8-go września,
a miesiąc ten trwa przecież 30 dni.
Zanim podejmiemy próbę
wyjazdu do Polski, mamy jeszcze przecież dwa wspólne Sajgony, więc nie można
się załamywać ani dramatyzować. Teraz
już zdrowi, żadnych nieoczekiwanych standbyów nie będzie, więc polecimy. Wizy
mamy, miejsca w samolocie wciąż są dostępne, więc będzie super. Otóż, nie
było. W przeddzień wyjazdu rano dostałam
wiadomość, że muszę sprawdzić grafik, bo coś mi się tam pozmieniało. Już czułam
co się święci i się nie pomyliłam. Zdjęli mnie z Sajgonu! Nie lecę, a skoro ja
nie lecę to Mateusz jako pasażer też nie, bo i po co. Dużo pasażerów – źle, bo
nie załapiemy się na lot. Mała liczba pasażerów – też źle, bo zdejmują tych
najmniej doświadczonych. Minimum załogi, to tyle ile jest drzwi w samolocie,
każde muszą być obstawione. Najczęściej, ze względu na liczebność klasy
ekonomicznej, dostajemy dodatkowych ludzi do pomocy. Ale skoro samolot leci
nawet nie w połowie pełny, wraca podobnie, to po co dodatkowa załoga.
Teoretycznie ich rozumiem, ale dlaczego ja… ? Niby wiem jak to działa, ale to
nie pomaga. Zawsze od końca zaczynają eliminację. Tak się złożyło, że cała
reszta załogi jest w firmie dłużej niż ja, więc byłam pierwsza do odstrzału. Po
prawie 1,5 roku latania już bardzo rzadko mi się to przytrafia, ale jak widać ciągle
jeszcze zdarza, i to w najmniej odpowiednich momentach.
Zamiast do Wietnamu lecę
do Perth w Australii, co nie jest złe. Zwłaszcza, że w drodze do - lecę jako
pasażer. Większy samolot, wraca więc będą mnie potrzebowali dopiero w drodze
powrotnej. Zawsze mogli mi dać jakiś nocny tournaround. Nie mogę narzekać.
Wprawdzie na spotkanie, które mamy mieć
14tego nie zdążę, bo wracam dokładnie w jego połowie, ale przynajmniej plan
trzeciego Sajgonu ciągle jeszcze może się udać. Do 3 razy sztuka. Trzymajcie
kciuki.
Zaczynam wierzyć, w prawa
Murphiego. Jeśli coś może się skiepścić, to na pewno się skiepści. Nie, tym
razem to nie kolejny Sajgon. Ten ciągle jeszcze przed nami.
W dniu, w którym dostałam
wspaniałą wiadomość, że nie lecę do Sajgonu miałam jeszcze jedną przygodę. Właściwie
lawinę przygód. Zacznę od zagadki matematycznej. Jakie jest prawdopodobieństwo,
że Internet, telefon stacjonarny, router
i moja komórka wysiądą w tym samym czasie??? Dokładnie w ciągu 10ciu minut jak
ściągałam w sypialni pranie??? Otóż wydawałoby się, że małe. Wszystko na raz?? Przecież
to nie możliwe.
MOŻLIWE!!
Rzeczy niemożliwe robię
od zaraz. Cuda zajmują mi trochę czasu – 10 min dokładnie.
Dosłownie chwilę
wcześniej rozmawiałam z mamą na skypie, pisałam wiadomości i komentarz na facebooku. Nie wspomnę o
używaniu telefonu – whatsappa, cokolwiek, wszystko. Ech… Cały dzień RMF FM
przez Internet sobie śmigało i nie było problemu z łącznością, z niczym. Do
momentu w którym, poszłam zdjąć pranie. Wtedy chyba jakiś demon wparował mi do
salonu i wszystko szlak trafił. Nie wiem jak to inaczej wytłumaczyć.
Wróciłam do pokoju, a
Internetu – brak. Router po sprawdzeniu wszystkich kabli powinien chociaż dać
znać, że jest do prądu podłączony – NIC. Sprawdziłam telefon stacjonarny –
aparat działa, czyli prąd w gniazdku jest, ale zadzwonić nie da rady. No to
łapię za komórkę, w której mam niezależny Internet, chcę poszukać numeru do
operatora… i co? I Lipa. Lampka miga jakby telefon pracował, ale ekran czarny.
No to szybki reset. Wyjęłam i włożyłam baterię, ale sytuacja bez zmian…
I co teraz?? Mateusz w drodze
do domu z Algierii, a ja nawet nie mogę sprawdzić o której ląduje, żeby po
niego pojechać. Po prostu super. Odcięta od świata na amen.
Na szczęście już raz
naprawiałam telefon tu w Dubaju więc widziałam gdzie jest serwis. Szybko w
samochód i dawaj. W połowie drogi olśniło mnie, że ja chyba nie ładowałam go
tej nocy tylko poprzedniej. Może po prostu padł. Znalazłam jakiś kabel w aucie,
podłączyłam. Teoretycznie się ładował, ale ekran nie reaguje. Zaraz obok
serwisu mieszka moja dobra psiapsiółka, która ma taki sam telefon. Wzięłam
numerek w serwisie i dawaj do Anety, może to wina ładowarki, może on jednak
ruszy. Mocno się zdziwiła jak zadzwonił do niej ochroniarz, że ma gościa. Dzień
wcześniej, jak od niej wychodziłam, nie zapowiadałam kolejnej wizyty. Wiedziałam,
że wychodziła z domu, więc nie miałam pojęcia czy już wróciła czy nie. Miałam
szczęście, dosłownie 5 min wcześniej weszła do mieszkania. Zastałam ją jak
nakładała na krzesła specjalne skarpetki :P. Niestety, jej ładowarka nie
pomogła. Lampka sugerowała, że telefon się ładuje, ale ekran dalej czarny.
Sprawdziła mi tylko, o której Mateusz ląduje i poleciałam szybko do serwisu.
W drodze powrotnej
zakupiłam nowy router, wydałam majątek, ale upewniłam się, że nawet ktoś tak
upośledzony informatycznie jak ja, będzie go wstanie podłączyć. Wszystko byłoby
w porządku, urządzenie jest debiloodporne, ale Internet dalej nie chodzi,
telefon też nie, a ja dalej nie mam numeru do operatora. Pomijając już fakt, że
nawet nie mam z czego zadzwonić. Oczywiście, niczym podręcznikowa blondynka,
jak zaczęłam w pośpiechu montować router to zupełnie o tym nie pomyślałam.
Pełna nadziei liczyłam na cud zresetowania skrzynki. Nie wydarzył się.
Piszę to wszystko odcięta
zupełnie od świata, dziwne uczucie. Cisza i spokój aż dzwoni mi w uszach. Jestem
uzależniona od dobrodziejstw XXI wieku. Te elektroniczne zabawki zupełnie mnie
zniewoliły. I dobrze mi z tym!!! … już nie umiem bez nich żyć!!! Ratunku!!!
Zupełnie wtedy tracę kontakt z Polską, ze znajomymi, ze światem. Nawet nie mogę
sprawdzić kiedy mój mąż kończy pracę. Dramat!!
Już za 2h ląduje mój małżonek,
jego telefon mam nadzieję nadal działa. Umówiłam się z mamą na skypie, troszkę
się pewnie zdenerwuje, że mnie nie ma, że pewnie coś się stało, skoro ani na
telefon, ani na Skypie nie można mnie złapać. Obstawiam,
że mocno się uśmieje jak jej opowiem tą historie. Nie wspominając już o
Mateuszu. Boże, jak ludzie żyli kiedyś bez Internetu???… Nie, Internet to
jeszcze nic… Bez telefonu… Błagam oddajcie mi moje zabawki!!!…
Nie wiem na co bardziej
czekam, na męża, czy na jego telefon. :P