poniedziałek, 23 września 2013

Kuala Lumpur



Taki sobie gość przy bramie. Ja nie dorastałam mu nawet do pięt.
Jedna ze świątyń

Kolejna świątynia w Jaskiniach Batu
Już kiedyś dostałam ten lot, ale wtedy się strułam i nie mogłam lecieć. Tym razem zamieniłam Bangkok, w którym byłam już kilka razy. W trakcie rejsu wszystko szło nam sprawnie, nie było zbyt wielu pasażerów. Szybko też okazało się, że mam załogę ze specyficznym poczuciem humoru. Między serwisami, w tylnej kuchni, leciały dowcipne, ich zdaniem historyjki na temat, dosłownie obsranych stosunków płciowych, mnie to zupełnie nie bawiło. Podzielałam zdanie z jedną koleżanką, więc przepadłyśmy w kokpicie. O dziwo, tam znalazłyśmy odpowiadające nam towarzystwo, a z reguły jest dokładnie odwrotnie. Z 4-ma osobami z tego lotu już kiedyś leciałam, poza tym był jeszcze Purser latający już 26 lat. Cały rejs zachodziłam w głowę jak to możliwe. Jak można tyle wytrzymać?? Gość ma spokojnie pod 60-tkę. Dla kontrastu - jedna dziewczyna z biznesu robiła właśnie z nami swój ostatni rejs. Zrezygnowała po 5-ciu latach pracy. Jej mąż dalej lata, jest Purserem, a staż małżeński mają bardzo podobny do naszego. On nie planuje rezygnować, więc ona wszystkie przywileje zachowa. Tak to można rezygnować :P. Wydawała się bardzo szczęśliwa z nadchodzących zmian. Poza tym leciał też z nami tzw. lokal, czyli facet z pochodzenia Dubajczyk. Bardzo sympatyczny człowiek, podzielał moje problemy ze swapowaniem, wyjazdami itd., chyba po raz pierwszy KTOŚ. Ma żonę Sfskę, więc troszkę sobie wspólnie ponarzekaliśmy :P.
Jak dotarliśmy na miejsce padł pomysł wyjścia na obiad, z tym, że było już po północy. W hotelu został nam już tylko tzw. room serwis, więc wyszliśmy na miasto. Okazało się, że jedyne, jeszcze otwarte miejsce, to klub nocny. Pizza była niezła, ale to co się tam działo… Kino.
Skały i widoczki już są. Gdzie te jaskinie?
Malezja idzie w ślady Bangkoku i mocno rozwija sexturystykę. W tym klubie chyba wszystkie Azjatki to były, delikatnie rzecz ujmując, Panie Do Towarzystwa. Pozostałe dziewczyny to nasza ekipa. W sumie, to kilka Hindusek też tam pracowało, mało urodziwe ale były. Zresztą te dziewczyny… niektóre ładne, inne paskudnie brzydkie, zadbane i straszydła, grubsze, z wylewającymi się boczkami i szkieletony, z biustem i bez. Jedne wyglądały bardzo wulgarnie i tak też się zachowywały, inne zgrywały niewinne. Niektóre mogłyby być moimi rodzicielkami, inne wyglądały jakby do szkoły powinny rano wstać.
Dla każdego coś dobrego, ble… Żenada.
Jeden z kapłanów.
Kapłan odprawiający "egzorcyzmy" na samochodzie. Te malowidała na szybach też z pewnością coś znaczą
A Faceci… wszelkiej maści… Skośni, Hindusi, Biali, Czarni. Oczywiście Arabów też nie mogło zabraknąć. W końcu Malezja to kraj islamski. Od wyboru do koloru. W kwestiach wieku też można było przebierać, młodzi, bardzo młodzi, starzy, bardzo starzy. Jednak najwięcej było łysych w średnim wieku, obowiązkowo obrączka na palcu. Dramat!
Światynie u stóp jaskiń.
Konserwator powierzchni płaskich
Jedni szukali drugich, dziewczyny się przymilały, albo faceci pytali o cenę. Sodoma i Gomora. Chwilami nie wiedziałam co z oczami zrobić. Muzyczka leciała fajna, więc poszłyśmy z dziewczynami potańczyć. Właściwie w połowie drogi na parkiet zatrzymałyśmy się i po prostu się bujałysmy w rytm muzyki. Żadnych wygibasów nie odstawiałyśmy, ale wtedy się zaczęło… Z naszej 3-ki byłam najbardziej na sportowo ubrana, zresztą jak zawsze. Luźne, sportowe spodnie, koszulka, obowiązkowo szalik. Zupełnie antysexy, za to wygodnie. Szczególnie wypadało to blado przy moich koleżankach w krótkich spodniczkach.
Niestety, mój napis na czole: „nie szukam towarzystwa, nawet nie podchodź” chyba mi się zmazał, bo odniosłam zupełnie odwrotny skutek. Mój antyzachęcające podejście działało na nich jak magnes, a dziewczyny stały z boku i się śmiały. W pewnym momencie nie wytrzymałam i wydarłam się na jednego gościa, w połowie po polsku. Oczywiście tylko się uśmiechnął, bo nic nie skumał, skośny był, nawet przystojny. A jak wielki stary Hindus, z różowym turbanem na głowie, podstawił mi drinka pod nos, to już nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem, plując mu niechcący do środka. Dobrze, że reszta towarzystwa szybko do nas dołączyła, w tym kilku facetów, wtedy się troszkę uspokoiło. Nie, uspokoiło się to złe określenie, nabrało dystansu. Żenada totalna. Marzyłam żeby już wrócić do hotelu, ale przecież sama nie pójdę, więc czekałam aż reszcie się znudzi. Szybciej jednak zamknęli klub. W Kuala tak jak w Dubaju wszystkie kluby są otwarte do 3-ciej nad ranem. Chwała im za to. W Dubaju, gdyby nie to ograniczenie, to jak znam klientele, głownie załogę, to kluby byłby otwarte 24h, 7 dni w tygodniu. Hotel na szczęście był blisko i szybko poszłam spać, bo rano umówiłyśmy się z kolezanką na zwiedzanie.
  
Wybór padł na Jaskinie Batu.

Schody prowadzące do głównej tytuowej Jaskini
 

















To już chyba wszystkie perspektywy tych schodów, ale...
.... nie znacie jeszcze ich mieszkańców. Oto Oni.

 












 W zasadzie to był pomysł Marty – Portugalka, a ja nie miałam lepszego, więc czemu nie. Nie do końca wiedziałam czego się spodziewać. W przewodniku wyczytałam, że to jaskinie, w których od niedawna są świątynie. Jak tam dojechałyśmy troszkę się zdziwiłam. Malezjas – kraj Islamski, a ja oglądam hinduistyczne świątynie. Co ja, do Indii tym metrem dojechałam? Swoją drogą metro robi mega wrażenie. Prawie jak rolercoster. Perony i tory są nad miastem, coś jak w Jacksonach :P, tylko mimo wszystko mniej nowoczesne.
Wnętrze jaskini
Świątynie robią wrażenie, choć nie do końca kumam to wszystko, warte zobaczenia. Główna krypta znajdowała się w jaskini dość wysoko nad ziemią. Prowadziły tam wysokie schody, które zamieszkałe były przez małpy. Małpki były wszędzie i zupełnie nie bały się ludzi. Szczególnie tych, którzy mieli coś do jedzenia w ręku. Jeden facet nie zauważył małpki, za to ona, zawartość jego ręki, jak najbardziej. Naskoczyła na niego, gość prawie z tych schodów spadł, tak się wystraszył. Drzewa po obu stronach całe się ruszały. Wśród konarów małp nie było widać, ale wszystko się trzęsło. Wrażenie super, choć chwilami jak mi się przypatrywały, to czułam się niepewnie. Niby co mi może zrobić taka małpka ale… dzikie zwierzę, to dzikie zwierzę. Najbardziej urocze były te mamy – małpy, które nosiły młode ze sobą. Raz nawet doszło do spięcia między dwoma małpiszonami. Wszyscy ludzie zaczęli się wtedy ewakuować, nikt nie chciał, żeby ta agresja przeniosła się na nich.
Religijne obrządki w jednej ze świątyń.
W całym tym kompleksie było kilka świątyń, a każda miała swoich kapłanów. W jednej trwały jakieś obrządki. Nic z tego nie rozumiałam: ani po co, ani dlaczego, do kogo, o co… ale sporo ludzi było chętnych do uczestnictwa. Podobno z okazji ich świąt roi się tam od niezliczonej ilości pielgrzymów.
Widoki ponad świątyniami
Marta i ja, pamiątkowe zjęcie :)
Dość szybko wróciłyśmy w okolice hotelu, więc lunch zjadłyśmy już w słynnych Wieżach Bliźniaczych, które były niedaleko. To był jeden z tych momentów, w którym pomyślałam: wow, ja na prawdę tu jestem. W dole było oczywiście centrum handlowe i nawet filharmonia. Za to za wieżami był śliczny park, z oczkiem wodnym. Bardzo ładnie tam jest. Taka zielona oaza, wśród tych wszystkich placów budowy, które piętrzą się dookoła. Kapitan powiedział nam, że po 17-tej powinno zacząć padać, więc lepiej, żebyśmy wyszły zwiedzać rano. Nieźle się uśmiałyśmy jak pierwsze krople deszczu złapały nas o 16.50, jak już wracałyśmy do hotelu. To się nazywa precyzja.

Gołębie są wszędzie.
Park za wieżami.
Petronas Twin Towers, czyli bliźniacze wieże w KL
Na lotnisku, w drodze powrotnej, czekały na nas dość nietypowe wiadomości dotyczące pasażerów. Wszystkim troszkę miny zrzedły… Teoretycznie opowiadano nam na treningu co i jak powinniśmy robić, jak się zachować, jednak w życiu to nie jest takie proste. Poza tym, że wydaje się to abstrakcyjne i nieprawdopodobne. Na zasadzie… to przytrafia się innym, ale nie mi. Wracała z nami z wakacji 6-cio osobowa rodzina. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że tylko 4 osoby wracały w kabinie pasażerskiej, wśród żywych. Pozostałe dwie w cargo. Mieli wypadek samochodowy, wg naszej dedukcji matka i jedno z dzieci tego nie przeżyły. Nie znamy szczegółów, nie były nam potrzebne, żeby cała ta historia wstrząsnęła naszą załogą. Byliśmy gotowi na wszystko z ich strony, na histerie i awantury. Cokolwiek by zrobili, wzięlibyśmy to na klatę. Oni jednak, po środkach uspokajających, wszyscy usnęli. Całą drogę o tym myślałam, jak niewiele trzeba żeby stało się nieszczęście, a wymarzone wakacje zamieniły się w koszmar. Wszystko jest takie ulotne. Banalnie to zabrzmi, ale cieszmy się chwilą, która trwa i śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą.












































czwartek, 12 września 2013

Po każdej burzy przychodzi słońce, prawda?!


Jesteśmy w jakieś czarnej dziurze niepowodzeń… Nieszczęścia już nie dwójkami, ani trójkami, tylko całymi stadami nas nawiedzają….

Wszyscy nasi znajomi, w trakcie swoich dni wolnych, podróżują, albo tak po prostu pozwiedzać, albo za swoimi drugimi połówkami, do domu – gdziekolwiek.  Ciągle słyszymy, że jakiś mąż poleciał z żoną jako pasażer, albo odwrotnie. To ktoś, w trakcie dni wolnych, skoczył sobie na dwa dni w jakieś fajne miejsce. Wydaje się, że wszystkim dookoła udaje się załapać na lot, który potrzebują. Tym bardziej w ostatniej chwili nie zmieniają im grafiku. Nic z tych rzeczy innym się nie przytrafia. Takie atrakcje przewidziane są tylko dla nas. Jakaś zła passa nas dogoniła i nie odpuszcza. Mam nadzieje, że wystarczy nam sił…
O pierwszej sytuacji już kiedyś pisałam. W lipcu wróciliśmy z urlopu, który jak wszystkie wakacje w Polsce, polega na bieganiu, załatwianiu i zadowalaniu wszystkich dookoła. Z wypoczynkiem ma to nie wiele wspólnego. Mając kilka dni wolnych w tym samym terminie, wpadliśmy na pomysł wspólnego wyjazdu. Odpowiadało nam wszystko. Tydzień wcześniej sprawdziliśmy sobie loty i ustaliliśmy, że najłatwiej będzie dostać się do Male na Malediwach. Idealnie -  plaża, piękne widoczki, żadne z nas tam nie było, po prostu super.  Samolot jeszcze wtedy był w połowie pusty, więc spokojnie na służbowych biletach się zabierzemy. Powinnam chyba powiedzieć w połowie pełny, ale staram się zachować resztki optymizmu.  Nikt nie przypuszczał, że w ciągu  tygodnia ponad 120 osób wpadnie na ten sam pomysł. Karę za rezerwacje hotelu trzeba było opłacić i obejść się smakiem.

To jeszcze nic.

Wydawałoby się, że zamiana lotów przy 17 000 kolegów z pracy powinna być bułką z masłem. Otóż niestety nie jest. W ciągu prawie 1,5 roku, tak żeby razem polecieć, udało nam się zamienić dwa razy. Próbujemy co miesiąc prawie każdy rejs. Znamy już wszystkie sztuczki, jak np. zamiana lepszego rejsu na gorszy. Nic z tego, nasz wynik to dalej tylko dwa.  Właściwie 3, ale… ten trzeci nam przepadł.

Teraz we wrześniu oddałam bardzo ceniony Zurich za Sajgon z moim mężem. Nikt nie spodziewał się nadchodzącej katastrofy. Wrzesień w ogóle miał być super aktywnym miesiącem, wszystko się nam idealnie poukładało. Zaczynając od udanej zamiany, kończąc na wspólnych 4 dniach wolnych.
Mieliśmy w sumie 3 razy polecieć razem do Sajgonu. Za pierwszym razem oboje pracując. Drugi raz Mateusz miał dni wolne jak ja robiłam Sajgon, potem  powrót na jeden dzień do Dubaju i zamiana, ja mam dni wolne jak Mateusz operuje Sajgon. Istne marzenie. Teraz wiem, że zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

Wszystko idealnie się złożyło, więc zaaplikowaliśmy o wizy. Tutaj bez przygód też się nie obyło, bo pod adresem konsulatu Wietnamu w Dubaju, owszem był konsulat… ale Ghany. Kolejny adres w Abu Dhabi, na szczęście udało się to załatwić internetowo. To był nasz najmniejszy problem w  tym miesiącu.

Do dziś miały się już odbyć dwa z naszych wymarzonych rejsów do Sajgonu, a jak do tej pory nic nie wyszło.

Mateusz na tydzień przed naszym pierwszym Sajgonem się pochorował. Prawie tydzień leżał w łóżku. Jak się okazało o jeden dzień za krótko. Pierwszego dnia po powrocie do pracy miał tzw. airport standby. Polega to na tym, że siedzisz w specjalnym pokoju przez 4h na lotnisku i czekasz albo Cię gdzieś wyciągną albo nie. Musisz być przygotowany na każdą ewentualność, na długi lub krótki rejs, na zimę, na lato, na wszystko. Najczęściej jednak dostajesz tzw. tournaroundy i w ogóle walizka nie jest Ci potrzebna. Trzeba mieć szczęście, żeby trafił Ci się layover. Mateusza szczęście obdarzyło aż do przesady… . Spodziewaliśmy się jakiegoś tourarounda, bo Mateusz miał tylko jeden dzień do wykorzystania, później miał dni wolne i Sajgon więc byliśmy pewni, że wcisną mu jakiś kijowy rejs i będzie spokój. Odbębni i lecimy do Sajgonu. Nic bardziej mylnego. Dostał jeden z najdłuższych rejsów, gdzie spędza w sumie dwa dni w Brisbane (Austaralia) i dzień w Auckland (Nowa Zelandia). W normalnej sytuacji ucieszyłby się, jednak nie tym razem. Wrócił dokładnie tego samego dnia, którego my mieliśmy wrócić z Sajgonu.

Ja o całej sytuacji dowiedziałam się będąc w Glasgow. W trakcie lotu tam dopadła mnie ta sama upierdliwa grypa, którą Mateusz miał chwilę wcześniej. Czułam jak w trakcie rejsu się rozwija. Ledwo przytomna doleciałam do Glasgow. Pomimo 22 w sobotę udało mi się znaleźć aptekę, nakupowałam aspiryny i do łóżka. Przecież muszę się wyleczyć na nasz Sajgon, a już na pewno nie mogę zostać w Glasgow.

Ktoś z was próbował latać z katarem? Nie polecam. Po pierwsze, to jest niebezpieczne, po drugie baaardzo mało przyjemne. Jeśli tylko zatykają Ci się uszy, które przy dmuchaniu się odtykają, to połowa dramatu, może być jednak duuużo gorzej. Podobno ból jest nie do wytrzymania. Nas byle katar zwalnia z pracy, co w normalnym życiu jest nie do pomyślenia. Ile razy zakatarzona chodziłam do szkoły, przecież katar to jeszcze nie choroba… nie tutaj, nie teraz, nie dla nas.

Ja wiedząc to wszystko robiłam sobie cały dzień inhalacje, żeby uszy mieć sprawne i piłam aspirynę. Ledwo bo ledwo ale udało mi się wrócić do Dubaju. Ale co  z tego. Do Sajgonu miałam dwa dni wolne, które przeleżałam w łóżku. Mateusz na końcu świata, rodzinka w Polsce więc leżałam, sama jak palec, przez w sumie 4 dni. Przed lotem poszłam profilaktycznie do kliniki. Piguła sprawdziła mi temperaturę – ciągle stan podgorączkowy. Opierdzieliła za latanie z zatkanym nosem i uziemiła na kolejne kilka dni. Pierwsze dwa jeszcze szybko zleciały, w większości i tak je przespałam. Jednak jak musiałam zadzwonić i zameldować, że znów jestem chora i nie mogę lecieć do Sajgonu, przestało być zabawnie. W końcu na nasz wymarzony, wyczekany, wspólny rejs, żadne z nas nie poleciało. Mateusz zapijał to z załogą w Brisbane, a ja siedziałam sama nadrabiając wszelkie serialowe zaległości. Jak skończyły mi się seriale to nadrobiłam zaległości z polskiej kinematografii ostatnich lat. Niech żyje Internet, umarłabym bez niego. W życiu tylu filmów na raz nie widziałam. Już nie wiedziałam jak mam leżeć, ale wstać też nie miałam siły. Wpadłam na pomysł, żeby zadzwonić do koleżanek, ale szybko odpuściłam. Skoro ja zaraziłam się  od Mateusza, to one mogą zarazić się ode mnie, a tego wolałam uniknąć, więc siedziałam sama. Mało to przyjemne, dlatego na jakiś czas morale mocno mi spadło. Do tego stopnia, że w nosie mam przyszłe zwiedzanie i podróżowanie. W nasze wolne dni, zamiast kombinować jakiś Istambuł czy cokolwiek innego, lecimy do domu. W sumie tyle samo będziemy w drodze, co na miejscu, ale trudno się mówi. W nosie mam wszystko lecę do mamusi na pyszny obiadek, wypłakać się w rękaw, do domu, do zielonej jeszcze Polski.  Jeśli myślicie, że to koniec opowieści to się gruuubo mylicie… dojechałam dopiero do 8-go września, a miesiąc ten trwa przecież 30 dni.

Zanim podejmiemy próbę wyjazdu do Polski, mamy jeszcze przecież dwa wspólne Sajgony, więc nie można się załamywać ani dramatyzować.  Teraz już zdrowi, żadnych nieoczekiwanych standbyów nie będzie, więc polecimy. Wizy mamy, miejsca w samolocie wciąż są dostępne, więc będzie super. Otóż, nie było.  W przeddzień wyjazdu rano dostałam wiadomość, że muszę sprawdzić grafik, bo coś mi się tam pozmieniało. Już czułam co się święci i się nie pomyliłam. Zdjęli mnie z Sajgonu! Nie lecę, a skoro ja nie lecę to Mateusz jako pasażer też nie, bo i po co. Dużo pasażerów – źle, bo nie załapiemy się na lot. Mała liczba pasażerów – też źle, bo zdejmują tych najmniej doświadczonych. Minimum załogi, to tyle ile jest drzwi w samolocie, każde muszą być obstawione. Najczęściej, ze względu na liczebność klasy ekonomicznej, dostajemy dodatkowych ludzi do pomocy. Ale skoro samolot leci nawet nie w połowie pełny, wraca podobnie, to po co dodatkowa załoga. Teoretycznie ich rozumiem, ale dlaczego ja… ? Niby wiem jak to działa, ale to nie pomaga. Zawsze od końca zaczynają eliminację. Tak się złożyło, że cała reszta załogi jest w firmie dłużej niż ja, więc byłam pierwsza do odstrzału. Po prawie 1,5 roku latania już bardzo rzadko mi się to przytrafia, ale jak widać ciągle jeszcze zdarza, i to w najmniej odpowiednich momentach.

Zamiast do Wietnamu lecę do Perth w Australii, co nie jest złe. Zwłaszcza, że w drodze do - lecę jako pasażer. Większy samolot, wraca więc będą mnie potrzebowali dopiero w drodze powrotnej. Zawsze mogli mi dać jakiś nocny tournaround. Nie mogę narzekać. Wprawdzie na spotkanie, które mamy  mieć 14tego nie zdążę, bo wracam dokładnie w jego połowie, ale przynajmniej plan trzeciego Sajgonu ciągle jeszcze może się udać. Do 3 razy sztuka. Trzymajcie kciuki.

Zaczynam wierzyć, w prawa Murphiego. Jeśli coś może się skiepścić, to na pewno się skiepści. Nie, tym razem to nie kolejny Sajgon. Ten ciągle jeszcze przed nami.
W dniu, w którym dostałam wspaniałą wiadomość, że nie lecę do Sajgonu miałam jeszcze jedną przygodę. Właściwie lawinę przygód. Zacznę od zagadki matematycznej. Jakie jest prawdopodobieństwo, że  Internet, telefon stacjonarny, router i moja komórka wysiądą w tym samym czasie??? Dokładnie w ciągu 10ciu minut jak ściągałam w sypialni pranie??? Otóż wydawałoby się, że małe. Wszystko na raz?? Przecież to nie możliwe.

MOŻLIWE!!

Rzeczy niemożliwe robię od zaraz. Cuda zajmują mi trochę czasu – 10 min dokładnie.
Dosłownie chwilę wcześniej rozmawiałam z mamą na skypie, pisałam wiadomości  i komentarz na facebooku. Nie wspomnę o używaniu telefonu – whatsappa, cokolwiek, wszystko. Ech… Cały dzień RMF FM przez Internet sobie śmigało i nie było problemu z łącznością, z niczym. Do momentu w którym, poszłam zdjąć pranie. Wtedy chyba jakiś demon wparował mi do salonu i wszystko szlak trafił. Nie wiem jak to inaczej wytłumaczyć.
Wróciłam do pokoju, a Internetu – brak. Router po sprawdzeniu wszystkich kabli powinien chociaż dać znać, że jest do prądu podłączony – NIC. Sprawdziłam telefon stacjonarny – aparat działa, czyli prąd w gniazdku jest, ale zadzwonić nie da rady. No to łapię za komórkę, w której mam niezależny Internet, chcę poszukać numeru do operatora… i co? I Lipa. Lampka miga jakby telefon pracował, ale ekran czarny. No to szybki reset. Wyjęłam i włożyłam baterię, ale sytuacja bez zmian…
I co teraz?? Mateusz w drodze do domu z Algierii, a ja nawet nie mogę sprawdzić o której ląduje, żeby po niego pojechać. Po prostu super. Odcięta od świata na amen.

Na szczęście już raz naprawiałam telefon tu w Dubaju więc widziałam gdzie jest serwis. Szybko w samochód i dawaj. W połowie drogi olśniło mnie, że ja chyba nie ładowałam go tej nocy tylko poprzedniej. Może po prostu padł. Znalazłam jakiś kabel w aucie, podłączyłam. Teoretycznie się ładował, ale ekran nie reaguje. Zaraz obok serwisu mieszka moja dobra psiapsiółka, która ma taki sam telefon. Wzięłam numerek w serwisie i dawaj do Anety, może to wina ładowarki, może on jednak ruszy. Mocno się zdziwiła jak zadzwonił do niej ochroniarz, że ma gościa. Dzień wcześniej, jak od niej wychodziłam, nie zapowiadałam kolejnej wizyty. Wiedziałam, że wychodziła z domu, więc nie miałam pojęcia czy już wróciła czy nie. Miałam szczęście, dosłownie 5 min wcześniej weszła do mieszkania. Zastałam ją jak nakładała na krzesła specjalne skarpetki :P. Niestety, jej ładowarka nie pomogła. Lampka sugerowała, że telefon się ładuje, ale ekran dalej czarny. Sprawdziła mi tylko, o której Mateusz ląduje i poleciałam szybko do serwisu.

W drodze powrotnej zakupiłam nowy router, wydałam majątek, ale upewniłam się, że nawet ktoś tak upośledzony informatycznie jak ja, będzie go wstanie podłączyć. Wszystko byłoby w porządku, urządzenie jest debiloodporne, ale Internet dalej nie chodzi, telefon też nie, a ja dalej nie mam numeru do operatora. Pomijając już fakt, że nawet nie mam z czego zadzwonić. Oczywiście, niczym podręcznikowa blondynka, jak zaczęłam w pośpiechu montować router to zupełnie o tym nie pomyślałam. Pełna nadziei liczyłam na cud zresetowania skrzynki. Nie wydarzył się.
Piszę to wszystko odcięta zupełnie od świata, dziwne uczucie. Cisza i spokój aż dzwoni mi w uszach. Jestem uzależniona od dobrodziejstw XXI wieku. Te elektroniczne zabawki zupełnie mnie zniewoliły. I dobrze mi z tym!!! … już nie umiem bez nich żyć!!! Ratunku!!! Zupełnie wtedy tracę kontakt z Polską, ze znajomymi, ze światem. Nawet nie mogę sprawdzić kiedy mój mąż kończy pracę. Dramat!!  

Już za 2h ląduje mój małżonek, jego telefon mam nadzieję nadal działa. Umówiłam się z mamą na skypie, troszkę się pewnie zdenerwuje, że mnie nie ma, że pewnie coś się stało, skoro ani na telefon, ani na Skypie nie można mnie złapać. Obstawiam, że mocno się uśmieje jak jej opowiem tą historie. Nie wspominając już o Mateuszu. Boże, jak ludzie żyli kiedyś bez Internetu???… Nie, Internet to jeszcze nic… Bez telefonu… Błagam oddajcie mi moje zabawki!!!…

Nie wiem na co bardziej czekam, na męża, czy na jego telefon. :P

czwartek, 5 września 2013

Dhaka



Jak do tej pory zrobiłam dwa turnaroundy do Dhaki. Każdy z nich  był przeżyciem ekstremalnym, choć z innej mańki.  

Pierwszą Dhake zrobiłam na samym początku latania, w Ramadanie, w zeszłym roku. Bangladesz jest raczej krajem muzułmańskim, więc większość pasażerów, podczas serwisu, nie zdecydowała się na konsumpcję.

Taka sobie krótka trasa, a ile atrakcji...
Nasza firma oferuje takim pasażerom tzw. Iftar Box’y. Są to pudełka, które rozdajemy pasażerom, po standardowym serwisie. Zawierają z reguły jakiś jogurt, wodę, daktyle, banany, kanapkę i ciastko. Najczęściej pasażerowie konsumują to już na lotnisku, jednak nie tym razem. Tym razem, schodziliśmy ze swojej wysokości lotu, co oznacza, że zbliżaliśmy się do lądowania, jak zaszło słońce i przyszedł czas na iftar. Pasażerowie, którzy do tej pory byli sympatyczni i mili, zrobili się agresywni, bo nie dostali na czas, ich zdaniem, swojego posiłku. Ponad połowa samolotu domagała się jedzenia, a my nie dość, że mieliśmy masę innych obowiązków w tym czasie – zaraz mieliśmy lądować – to jeszcze musieliśmy rozdać wszystkim pudełka. Tak się złożyło, że nie zdążyliśmy rozdać ich wcześniej, już nie pamiętam dlaczego. Jak już każdy pasażer otrzymał swoje pudełko, szybko je opróżnił i trzeba było zacząć je zbierać. Nie mogliśmy lądować, jeśli ponad połowa pasażerów ma rozłożone stoliki i pudełka na nich. Teoretycznie powinniśmy je zebrać  z powrotem do wózków, ale nie było na to czasu. Trzeba było szybko reagować. Wyjechanie z wózkami do kabiny zabrałoby zbyt dużo czasu. Skończyło się na tym, że wszystkie pudełka zebraliśmy do dużych worów na śmieci i zamknęliśmy w toaletach na czas lądowania. Czas nas gonił, cała sytuacja opóźniła nieco lądowanie. Nie zmieściliśmy się w 30min, które są przewidziane na schodzenie z wysokości lotu. Oczywiście czegoś takiego jak współpraca i zrozumienie pasażerów, zupełnie nie było. To było istne szaleństwo.

Drugą Dhake zrobiłam w zeszłym miesiącu, chyba jeszcze bardziej ekstremalną w przeżyciach, a na pewno bardziej obrzydliwą. Tym razem mieliśmy do czynienia z jedzeniem już w połowie przetrawionym.

Niezbyt skomplikowana, łatwa do zapamiętania. Flaga Bangadeszu
Zaczęło się już w połowie serwisu. Prawie cała załoga, z wózkami pełnymi tac z jedzeniem, była w kabinie, kiedy ktoś nie zdążył do łazienki i puścił przysłowiowego pawia, dokładnie w samym przejściu. Oczywiście winnych nie było, nikt nawet nie raczył nas poinformować, że taki wypadek miał miejsce. Na szczęście jedna z koleżanek zorientowała się w sytuacji zanim wjechała w to wózkiem. Wszyscy byliśmy zablokowani w kabinie i tylko SFSka mogła podejść tam, nie przejeżdżając po tym wózkiem z jedzeniem. Na szczęście mamy na pokładzie proszek wysuszający takie rzeczy, ale nie obniża to poziomu obrzydliwości. Biedna SFSKa musiała poradzić sobie z tym sama, wszyscy staliśmy zablokowani i każdy po cichu się z tego cieszył. Nikt nie miał ochoty tego sprzątać.

Godło Bangladeszu - troszke bardziej wyszukane niż flaga
Okazało się już po lądowaniu, że to nie koniec tego typu przygód. Samolot nie zdążył się jeszcze zatrzymać, kiedy dziewczyna z ojcem, zaczęła biec do łazienki, zaraz obok moich drzwi. Pasażerowie, nie powinni jeszcze wtedy wstawać, więc moim pierwszym odruchem było odesłanie ich na miejsce. Jednak szybko się zorientowałam w czym rzecz i otworzyłam im drzwi do łazienki, które na czas startu i lądowania zamykamy. Oczywiście nie udało nam się drzwi otworzyć na czas, na szczęście dziewczyna była na tyle dobroduszna i szlachetna, że w kluczowym momencie odwróciła się do mnie plecami. W przeciwnym razie całą zawartość jej żołądka, miałabym na sobie. Drzwi i podłoga jednak nie zostały oszczędzone. Smród był niesamowity. Wszyscy dookoła zatykali nosy, a ja na początku nawet drzwi do łazienki nie mogłam zamknąć, bo oni jeszcze tam stali. Później, w łazience dziewczyna również nie trafiła do muszli klozetowej. Bardzo mi się szkoda zrobiło naszych chłopaków od sprzątania. Jej ojciec próbował coś pościerać, ale to była kropla w morzu potrzeb. Ja, po wszystkim musiałam tamtędy przepuścić około 54 pasażerów, bo wyjście było na początku samolotu. Nie miałam zbyt wielu pomysłów, na podłodze położyłam po prostu używane koce, które i tak z czasem przesiąkły. Drzwi też starałam się jakoś osłonić, żeby nieświadomi pasażerowie nie powycierali tego rękawami, niestety tutaj koce aż tak dobrze się nie spisały, ciężko było je w ogóle zawiesić. Co ciekawsze pasażerom, tak spieszyło się do wyjścia, że nie przeszkadzało im stać na tym. A byli to ludzie, którzy siedzieli dość blisko, więc na pewno widzieli i czuli całe zajście.

Zastanawialiśmy się później co było z tymi ludźmi nie tak. Teorii było kilka. Jedna, że nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. Druga, natomiast, że  to choroba lokomocyjna. Po takim locie, czarny humor się nas trzymał. Dlatego zaczęliśmy żartować, że w Bangladeszu najbardziej rozwiniętym środkiem transportu jest rower, więc nawet nie znają choroby lokomocyjnej, nie wspominając już o prewencji, objawach i skutkach. Piloci, na same opowieści się wzdrygali, a my tam byliśmy i musieliśmy nad tym zapanować. Aż się boję kolejnej Dhaki.