środa, 30 października 2013

Londyn – polska kolonia



Sam przelot do Londynu odbył się bez żadnych rewelacji związanych z pasażerami. Załoga była… specyficzna. Niby sympatyczna, ale raczej na stopie towarzyskiej, a nie w pracy. W trakcie pracy doprowadzaliśmy siebie nawzajem do szaleństwa. Za to po serwisie było wesoło.

O czym załoga rozmawia w przerwie miedzy serwisami??

Zasadniczo o wszystkim, ale tym razem o duchach. Wśród załogi krąży pełno takich historyjek. Najczęściej z różnych hoteli. Ostatnio najpopularniejsza jest z Dżakarty, o małym chłopcu, który się tam pojawia. Dostałam już nawet rady, żeby zamieniać pokój, jeśli trafi mi się jakiś w lewym skrzydle. Ja niby w to nie wierzę, ale profilaktycznie Dżakarty unikam :P Załoga jest bardzo podatna na tego typu historyjki, a plotki i ploteczki to nasz żywioł. Przy tej ilości ludzi to pestka. Plotka obejdzie świat zanim prawda założy buty. Nie pamiętam czyje to słowa, ale pasują tutaj idealnie.
Jak dla mnie tak wygląda typowe brytyjskie osiedle.
 Jak dziewczyny opowiadają mi takie historie, to traktuję to pół żartem, pół serio, ale jak 50-cio letni facet opowiada mi jak widział ducha w hotelu w Melbourne, to budzi to bardzo mieszane uczucia. Zwłaszcza, jeśli ten facet jest moim kierownikiem to, muszę przyznać, traci trochę na powadze. Może jestem niedoświadczona, ale zupełnie to do mnie nie przemawia.

Po locie było już tak późno, że tylko hotelowy bar był jeszcze otwarty, więc poszliśmy na piwko.  Dołączyliśmy tam do pilotów z innych naszych rejsów do LGW. Ostatecznie siedziała tam załoga z 4 na 5 dziennych rejsów. Dlaczego aż 5? Bo wszystkie i tak  są zawsze pełne. Drugie tyle, tylko większymi samolotami, lata do Heatrow. Nie rozumiem fenomenu Londynu, ale coś w tym musi być.
Delicja!!!!! - drzwi do mojej Narni
Rozmawialiśmy o frekwencji załogi w trakcie takich wypadów, to dość popularny temat wśród tych co wyszli.  Purser nagle, w trakcie dyskusji,  pokazał nam listę  naszej załogi. Przy  każdym nazwisku pojawiały się jakieś znaczki.  Okazało się, że dotyczą one zakładów jakie zrobił Purser odnośnie załogi w kategorii wyjdzie wieczorem albo nie. Pomylił się tylko w jednym przypadku – moim. Żałuję, że nie zapytałam dlaczego wyszedł z takiego założenia w moim przypadku.
Hindusi są wszędzie
Pojechałam do Londynu zaraz po wizycie w domu, ale to zupełnie nie przeszkodziło mi zrobić wielkie zakupy w polskim sklepie. Z samego rana, po śniadaniu, zaplanowałam sobie spacer i zakupy – polskie zakupy. Ostatecznie, w  ciężarze walizki, pobił mnie tylko Purser – Brytyjczyk, który część swoich zakupów i tak wysłał fedeexem do Dubaju.

Mateusz wspomniał mi, że niedaleko hotelu jest polski sklep – Kubuś. Dla mnie decyzja była oczywista – muszę go odwiedzić. To było istne szaleństwo. Zapytałam w recepcji gdzie dokładnie go znajdę. Recepcjonistka była Rosjanką, więc świetnie wiedziała o czym mówię. Wspomniała, że są dwa, ale poprowadziła mnie to Kubusia. Ja, z moją orientacją w terenie, trafiłam jednak do tego drugiego – Delicji, ale to nie ma większego znaczenia. Szał pewnie byłby ten sam.
Nigdy nie oglądałam filmu Narnia, ale z tego co wiem z reklam, to wchodziło się do szafy, do jakiegoś innego świata. Tak się czułam wchodząc do Delicji. Na zewnątrz obcy świat Brytyjczycy, Londyn. A wchodzisz przez magiczne drzwi i masz wszystko czego dusza zapragnie i to po polsku.
Obsługa mówi po polsku, głównie polskie produkty, z drobnymi rosyjskimi wyjątkami, nawet świeżą prasę mieli. Jak weszłam najpierw obiegłam go z pięć razy dookoła. Ekspedientka widząc mój uśmiech i  obłąkanie trzy razy pytała czy  w czymś pomóc. Ledwo się dociągnęłam do hotelu. Przy kasie jak usłyszeli, że nie jestem stąd, że zamierzam wywieźć to do Dubaju, to zaczęli się śmiać i pytać… Ale jak? Odpowiedz miałam jedną, jak to jak, w walizce. A to , że chłopaki musieli mi pomóc ją podnosić, to inna sprawa. Na szczęście jest na kółkach, więc tylko w kilku newralgicznych momentach potrzebowałam pomocy.

Co kupiłam? Wszystko. Wodę – Żywiec oczywiście. Oj teraz będzie reklam… :P
Serki wiejskie, pomysły na… pierogi, moje ulubione jogurty, Kubusia, gołąbki, CHLEB… i małe co nie co dla mojego męża – czteropak  Lecha, sobie wzięłam Redsa. Cudowne miejsce…
Siatki miałam tak ciężkie, że ledwo dotarłam do hotelu. Ręce mi prawie oberwało, ale warto było.
Kościółek nie daleko hotelu.
Po zakupach skoczyłam do miasta wymienić resztę pieniędzy. Wyszłam z hotelu, a przed wejściem leży serek wiejski. Dokładnie taki jak ja kupiłam. Szanse, na to, że wielu gości hotelowych zrobiło takie zakupy wydały mi się małe, więc wyszłam z założenia, że to może być mój… Podniosłam go z ziemi i pobiegłam szybko do pokoju… Miałam rację. W ferworze walki z dociągnięciem się do hotelu, w ogóle nie zauważyłam, że zrobiła mi się dziura w siatce. Poszłam potem swoim poprzednim szlakiem, ale nic więcej nie znalazłam. Bilans strat – jeden serek wiejski. Jeden znalazłam, niestety okazało się, że wypadły dwa.

Podczas mojego pobytu w hotelu bardzo rozbawiła mnie też rozmowa pokojówek, przez telefon albo między sobą. Siedząc we własnym pokoju słyszałam ich rozmowy przez drzwi. Nie chodzi o to o czym mówiły, ale po jakiemu. Oczywiście po polsku. Poczułam się prawie jak w domu. :P





Morał z tej historii taki – polskie jedzonko jest warte każdego zachodu. Nie doceniasz go, póki nie mieszkasz na emigracji. Wtedy rzeczy, które były oczywiste i łatwo dostępne, wcale takie nie są i okazuje się, że przywiązanie do polskiej kuchni jest silniejsze niż można się spodziewać. Tak mnie pochłonęły zakupy i sama ich perspektywa, że nawet mi do głowy nie przyszło zwiedzać miasto. Big Ben nie zając nie ucieknie :P

wtorek, 22 października 2013

Nie wiem od czego zacząć...


To była moja najdłuższa przerwa i mam nadzieje, że prędko się nie powtórzy. Mam tyle do powiedzenia, opisania, że zupełnie nie wiem od czego zacząć. Zaniedbałam troszkę swoje posty,  ale nie dlatego, że nie miałam o czym pisać. Pomysłów na wpisy mam aż nad to.
Czym więc byłam tak zajęta ostatnio?
Między innymi szkołą – tak, tak. Znów zaczęłam się uczyć, to było do przewidzenia, że za długo nie wytrzymam. Zaczęłam w Łodzi studia on-line, które jednak nie polegają tylko na studiowaniu, trzeba też czasem się pouczyć.
Trafił się też weekend i udało nam się dojechać na  obiadek u mamusi. Jakimś cudem załapaliśmy się na wszystkie niezbędne loty do Gdańska i z powrotem. Niesamowicie podładowaliśmy w domu baterie i przede wszystkim lodówkę. :P Niby tylko 2 dni tam spędziliśmy i jak zawsze bardzo aktywnie, ale potrzebowaliśmy tego oboje. Po tych wszystkich niepowodzeniach z Sajgonem to było jak przełamanie naszej podróżniczej złej passy. Wypad sam w sobie był nie lada gratką. Owszem, zdarza się mi i Mateuszowi mieć kilka, czyli więcej niż dwa,  wolne dni z rzędu, ale większa ilość dni wolnych w tym samym terminie to już nie lada wydarzenie. Zwłaszcza, że po prostu tak się trafiło. Bez nadmiernego wysiłku z naszej strony i wytężonego zamieniania się.  Oczywiście, gdyby nie służbowe bilety na jakich latamy, to nie moglibyśmy sobie pozwolić na taki weekendowy wypad, uroki pracy w linii lotniczej. :P
Oczywiście, poza  przyjemnościami, , jak zwykle dość absorbująca była praca. Londyn, Kopenhaga, Guangzou i przede wszystkim Bangkok (Mateusz poleciał ze mną jako pasażer). Wszystkie te wypady czekają już w kolejce do opisania.
Jednak przede wszystkim cały mój wolny czas pochłonęła ostatnio organizacja wakacji. Dokładniej rzecz ujmując, krótkiego urlopu, który planujemy razem z moimi rodzicami i teściami w Indiach. Zaraz po opublikowaniu ostatniego posta wyszedł nasz roster, sporo się musiałam nagimnastykować, żeby go dostosować do swoich potrzeb, czyli przede wszystkim przedłużyć sobie urlop. Tuż po tym jak straciłam już resztki nadziei - udało się. Pozbyłam najtrudniejszego do wymiany rejsu, czyli nocnego tzw tourarounda. I o dziwo nie musiałam płacić. Pewna przesympatyczna Słowaczka wzięła go ode mnie. Chciała go wziąć szybciej, ale podczas urlopu w domu na Słowacji, system jej nie chciał działać. Poinformowała mnie o tym mailowo, jak to przeczytałam, nie chciało mi się wierzyć. Jednak tak jak napisała, tak zrobiła. Tym samym odzyskałam wiarę, że w tej firmie tacy ludzie jeszcze pracują. Bezinteresowni, skorzy do pomocy.
Uparłam się przygotować nasz wyjazd na maxa. Zaplanować każdą wycieczkę z największą możliwą dokładnością, jak w dobrym biurze podróży. A to, jak się domyślacie, pochłonęło mój cenny czas. Sam transport okazał się też niemałym wyzwaniem. Niektórzy zaczynają wyjazd wcześniej, z przystankiem we Frankfurcie, potem kolejna para dolatuje tam i potem razem lecą do Delhi. My dolatujemy z Dubaju i wszyscy spotykamy się na miejscu. Podróżowanie na służbowych biletach dostarcza dreszczyku emocji. Pomijam już przepisy wizowe i natłok atrakcji w Indiach.
Indie jak pewnie wszyscy się orientujecie są dość ciekawym, barwnym i różnorodnym krajem. Byłam raz służbowo w Kalkucie – wiem co mówię. Kiedyś Wam opowiem. Selekcja planów i pomysłów była nie lada wyzwaniem. Stanęło na tym, że będziemy zwiedzać tylko Delhi i Agrę, gdzie znajduje się Taj Mahal. Na etapie wstępnych planów pojawiał się też pomysł  Bombaju, Goa czy Kalkuty. Jednak rozum wziął górę nad zapałem podróżniczym. Prawda jest taka, że aby w tak krótkim czasie zobaczyć więcej niż samo Delhi i okolice, to musielibyśmy chyba przez tydzień nie zmrużyć oka.
Delhi to jedna cześć atrakcji, drugą stanowi oczywiście Dubaj. Dla mnie i Mateusza, poza oczywiście atrakcją i nieskrywaną przyjemnością goszczenia rodziny u nas,  to jest to również, a może przede wszystkim :P, wizytacja rodziców i teściów, więc wszystkie szmaty i mopy  poszły w ruch. To będą pierwsze odwiedziny rodziców u nas, więc sama jestem ciekawa jak to wszystko wyjdzie. Na szczęście mamy jeszcze trochę wolnego z Mateuszem i  będziemy mogli spędzić z nimi trochę czasu, pokazać miasto i okolice.
Oczywiście przeżyciami z podróży zamierzam się podzielić, więc w niedalekiej perspektywie spodziewajcie się anegdot z Indii, ale po drodze obiecane już wcześniej wypady, czyli Londyn, Kopenhaga itd.
Pozdrowienia z Delhi.