Sam przelot do
Londynu odbył się bez żadnych rewelacji związanych z pasażerami. Załoga była…
specyficzna. Niby sympatyczna, ale raczej na stopie towarzyskiej, a nie w
pracy. W trakcie pracy doprowadzaliśmy siebie nawzajem do szaleństwa. Za to po
serwisie było wesoło.
O czym załoga
rozmawia w przerwie miedzy serwisami??
Zasadniczo o
wszystkim, ale tym razem o duchach. Wśród załogi krąży pełno takich historyjek.
Najczęściej z różnych hoteli. Ostatnio najpopularniejsza jest z Dżakarty, o
małym chłopcu, który się tam pojawia. Dostałam już nawet rady, żeby zamieniać
pokój, jeśli trafi mi się jakiś w lewym skrzydle. Ja niby w to nie wierzę, ale
profilaktycznie Dżakarty unikam :P Załoga jest bardzo podatna na tego typu historyjki,
a plotki i ploteczki to nasz żywioł. Przy tej ilości ludzi to pestka. Plotka obejdzie świat zanim prawda założy
buty. Nie pamiętam czyje to słowa, ale pasują tutaj idealnie.
Jak dla mnie tak wygląda typowe brytyjskie osiedle. |
Jak dziewczyny
opowiadają mi takie historie, to traktuję to pół żartem, pół serio, ale jak 50-cio
letni facet opowiada mi jak widział ducha w hotelu w Melbourne, to budzi to bardzo
mieszane uczucia. Zwłaszcza, jeśli ten facet jest moim kierownikiem to, muszę
przyznać, traci trochę na powadze. Może jestem niedoświadczona, ale zupełnie to
do mnie nie przemawia.
Po locie było już
tak późno, że tylko hotelowy bar był jeszcze otwarty, więc poszliśmy na piwko. Dołączyliśmy tam do pilotów z innych naszych
rejsów do LGW. Ostatecznie siedziała tam załoga z 4 na 5 dziennych rejsów. Dlaczego
aż 5? Bo wszystkie i tak są zawsze
pełne. Drugie tyle, tylko większymi samolotami, lata do Heatrow. Nie rozumiem
fenomenu Londynu, ale coś w tym musi być.
Delicja!!!!! - drzwi do mojej Narni |
Rozmawialiśmy o
frekwencji załogi w trakcie takich wypadów, to dość popularny temat wśród tych
co wyszli. Purser nagle, w trakcie dyskusji,
pokazał nam listę naszej załogi. Przy każdym nazwisku pojawiały się jakieś
znaczki. Okazało się, że dotyczą one
zakładów jakie zrobił Purser odnośnie załogi w kategorii wyjdzie wieczorem albo nie. Pomylił się tylko w jednym przypadku –
moim. Żałuję, że nie zapytałam dlaczego wyszedł z takiego założenia w moim
przypadku.
Hindusi są wszędzie |
Pojechałam do
Londynu zaraz po wizycie w domu, ale to zupełnie nie przeszkodziło mi zrobić
wielkie zakupy w polskim sklepie. Z samego rana, po śniadaniu, zaplanowałam
sobie spacer i zakupy – polskie zakupy. Ostatecznie, w ciężarze walizki, pobił mnie tylko Purser –
Brytyjczyk, który część swoich zakupów i tak wysłał fedeexem do Dubaju.
Mateusz wspomniał
mi, że niedaleko hotelu jest polski sklep – Kubuś. Dla mnie decyzja była oczywista
– muszę go odwiedzić. To było istne szaleństwo. Zapytałam w recepcji gdzie dokładnie
go znajdę. Recepcjonistka była Rosjanką, więc świetnie wiedziała o czym mówię.
Wspomniała, że są dwa, ale poprowadziła mnie to Kubusia. Ja, z moją orientacją
w terenie, trafiłam jednak do tego drugiego – Delicji, ale to nie ma większego
znaczenia. Szał pewnie byłby ten sam.
Nigdy nie
oglądałam filmu Narnia, ale z tego co wiem z reklam, to wchodziło się do szafy,
do jakiegoś innego świata. Tak się czułam wchodząc do Delicji. Na zewnątrz obcy
świat Brytyjczycy, Londyn. A wchodzisz przez magiczne drzwi i masz wszystko
czego dusza zapragnie i to po polsku.
Obsługa mówi po polsku,
głównie polskie produkty, z drobnymi rosyjskimi wyjątkami, nawet świeżą prasę
mieli. Jak weszłam najpierw obiegłam go z pięć razy dookoła. Ekspedientka
widząc mój uśmiech i obłąkanie trzy razy
pytała czy w czymś pomóc. Ledwo się dociągnęłam
do hotelu. Przy kasie jak usłyszeli, że nie jestem stąd, że zamierzam wywieźć
to do Dubaju, to zaczęli się śmiać i pytać… Ale jak? Odpowiedz miałam jedną,
jak to jak, w walizce. A to , że chłopaki musieli mi pomóc ją podnosić, to inna
sprawa. Na szczęście jest na kółkach, więc tylko w kilku newralgicznych
momentach potrzebowałam pomocy.
Co kupiłam? Wszystko.
Wodę – Żywiec oczywiście. Oj teraz będzie reklam… :P
Serki wiejskie,
pomysły na… pierogi, moje ulubione jogurty, Kubusia, gołąbki, CHLEB… i małe co
nie co dla mojego męża – czteropak
Lecha, sobie wzięłam Redsa. Cudowne miejsce…
Siatki miałam tak
ciężkie, że ledwo dotarłam do hotelu. Ręce mi prawie oberwało, ale warto było.
Kościółek nie daleko hotelu. |
Po zakupach
skoczyłam do miasta wymienić resztę pieniędzy. Wyszłam z hotelu, a przed
wejściem leży serek wiejski. Dokładnie taki jak ja kupiłam. Szanse, na to, że
wielu gości hotelowych zrobiło takie zakupy wydały mi się małe, więc wyszłam z
założenia, że to może być mój… Podniosłam go z ziemi i pobiegłam szybko do
pokoju… Miałam rację. W ferworze walki z dociągnięciem się do hotelu, w ogóle
nie zauważyłam, że zrobiła mi się dziura w siatce. Poszłam potem swoim
poprzednim szlakiem, ale nic więcej nie znalazłam. Bilans strat – jeden serek
wiejski. Jeden znalazłam, niestety okazało się, że wypadły dwa.
Podczas mojego
pobytu w hotelu bardzo rozbawiła mnie też rozmowa pokojówek, przez telefon albo
między sobą. Siedząc we własnym pokoju słyszałam ich rozmowy przez drzwi. Nie
chodzi o to o czym mówiły, ale po jakiemu. Oczywiście po polsku. Poczułam się
prawie jak w domu. :P
Morał z tej historii
taki – polskie jedzonko jest warte każdego zachodu. Nie doceniasz go, póki nie
mieszkasz na emigracji. Wtedy rzeczy, które były oczywiste i łatwo dostępne, wcale
takie nie są i okazuje się, że przywiązanie do polskiej kuchni jest silniejsze
niż można się spodziewać. Tak mnie pochłonęły zakupy i sama ich perspektywa, że
nawet mi do głowy nie przyszło zwiedzać miasto. Big Ben nie zając nie ucieknie
:P