Mam wrażenie, że
moja wcześniejsza wizyta w Kopenhadze była bardzo dawno temu, wręcz w
poprzednim życiu – tym przed Dubajem. :P Wrażenie to jest złudne, wiem, bo
byłam tam może 2-3 lata temu, ale od 1,5 roku tyle się dzieje a czas mi tak
szybko leci, że tracę wyczucie.
|
Dla rowerzysty w Kopenhadze żadne schody | | nie stanowią problemu. |
Wybraliśmy się
wtedy z przyjaciółmi na weekend. Bilety za 19 zł Wizairem z Gdańska do Malmo. Szybki
transfer pociągiem przez most i jesteśmy w Dani. Bez większego planu
szwendaliśmy się po mieście. Był to październik, a sezon rowerowy trwał w
pełni. Tak na prawdę w Kopenhadze on się
nigdy nie kończy, już wtedy mnie to urzekło. Miasto, jego niepodważalny
jesienny klimat, bardzo nam się podobał,
w tym także brak zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Wszystko
co wtedy zrobiło na nas wrażenie, po 1,5
roku mieszkania na pustyni teraz podobało mi się jeszcze bardziej.
Tym razem też był
październik, pogoda typowo jesienna, nawet padać w pewnym momencie zaczęło ale
- nie sądziłam, że to kiedyś powiem –
podobał mi się ten deszcz. Ta plucha i przyjemny chłodek. Stęskniłam się za
tym. Miła odmiana po wiecznych upałach i prażącym słońcu… Tak, pewnie mi nie
wierzycie, ale taka letnia pogoda też może się znudzić. Z przyjemnością
założyłam mój jesienny płaszczyk i wełnianą czapkę :P, z którą o tej porze roku
się nie rozstaję. Zwłaszcza latając na zachód :p Każda pogoda może być przyjemna,
jeśli jesteś odpowiednio ubrany. A ja, stęskniona za moimi sweterkami, z
przyjemnością noszę teraz swoje zimowe ubrania. :P
|
Rowerzysta w Kopenhadze. Wersja dla rodziców z dziećmi. Też się da. |
|
Rowerzysta w Dubaju. |
W Kopenhadze
uświadomiłam sobie jak bardzo tęsknię za rowerem. Tam jest ich pełno, sezon się
nie kończy a udogodnienia dla rowerzystów są praktycznie wszędzie. Nie to co w
Dubaju. W Dani wystarczy się odpowiednio ubrać i można śmigać na dwóch kółkach cały
rok. W Dubaju to sezonowy, czyli zimowy sport. Chyba skórę musiałabym z siebie zdjąć,
żeby latem nie wyzionąć ducha, jadąc na rowerze. Ze względu na temperatury i
infrastrukturę miasta rower to wciąż tylko sport a nie środek transportu.
Owszem, można spotkać Hindusów i Pakistańczyków śmigających na rowerkach. Oni
używają ich jako środków transportu, ale
sposób w jaki jeżdżą, a przede wszystkim jak potrafią je załadować nie ma w sobie nawet
namiastki bezpieczeństwa, czy wygody. Już nie wspominając oczywiście o stanie
technicznym i zaawansowaniu technologicznym ich sprzętu :P. Mój czterokołowy
rowerek sprzed 20tu lat był bardziej nowoczesny niż to co oni posiadają.
Zupełnie nie rozumiem dlaczego, ale oni przeważnie jadą pod prąd, do tego
kołysząc się na wszystkie strony pod ciężarem załadunku, na małym rowerowym
bagażniku. Nie mam pojęcia po co, ani dlaczego, z takim poświeceniem przewożą
najczęściej kartony, całe góry kartonów.
|
Na obcachach jak widać też się da. |
|
Taki tam sobie mały parking. :) |
Infrastruktura
Dubaju nie jest przyjazna pieszemu , nie wspominając o rowerach. Tutaj idea
chodników nie należy do popularnych, ale trudno się dziwić. W tych
temperaturach na prawdę niewielu ludzi
porusza się w ten sposób. Kilka razy
próbowaliśmy dojść gdzieś na piechotę ale nagle wiadukt odcinał nam drogę. Jak
jedno przęsło wiaduktu ma 4-5 pasów, to przechodzenie na dziko nie wchodzi w grę, choć widziałam już kilku śmiałków.
Śmierć w oczach. Wszędzie jeździ się samochodem, trochę z lenistwa, trochę z wygody, ale przede wszystkim ze względu na temperatury.
Wcześniej sporo przemieszczałam się po Trójmieście na moim miejskim rowerku. Wtedy
śmiałam narzekać, że Trójmiasto jest nieprzyjazne rowerzystom. Wprawdzie daleko mu do Kopenhagi, ale jeszcze dalej do Dubaju.
Przemieszczaniem się wszędzie na rowerku zaraziłam się mieszkając w Szwecji,
nie łatwo było to wprowadzić w Polsce, w trójmiejskiej SKM itd., ale jakoś
dawałam radę. Tutaj nie mam o czym nawet pomarzyć. Do pracy w mundurze, czytaj
w spódniczce, berecie i marynarce, z walizkami,
jedną większą od drugiej, po
prostu się nie da. O obcasach i 50cio stopniowym upale nie wspominając.
Niestety, ciężko się z tym pogodzić, ale żeby pojeździć na rowerze, również
trzeba dojechać samochodem. Ironia losu, kiepski dowcip, zwał jak zwał, ale taka prawda.
Wracając do Kopenhagi
:P Z tęsknotą spacerowałam po mieście. Nostalgia i zamyślenie na przemian
dotyczyła wspomnień z poprzedniego wyjazdu, rowerków i tłumów Polaków, którzy
kręcili się po mieście.
Z zamyślenia
wyrwał mnie strażak, który zaproponował mi gaszenie pożaru. Jakkolwiek dziwnie
to nie brzmi, oczywiście się zgodziłam. W rezultacie, wężem strażackim, gasiłam
palącego się manekina. Wrażenia i zabawa pierwsza klasa. Myślałam, że to będzie
trudniejsze, że wąż jest cięższy a przy takim ciśnieniu wody trudniejszy do
utrzymania. Nic z tych rzeczy. Imponujący był też płynny angielski tego
starszawego już strażaka, u nas z
angielskim wciąż bywa różnie. Poszłam jako pierwsza, za mną ruszyły tłumy. Próbowałam
się dowiedzieć o co w tym chodzi. Dlaczego strażacy w samym sercu miasta
stawiają palącego się manekina? Okazało się, że to po prostu akcja społeczna. Strażacy
wychodzą do ludzi i pokazują na czym ich praca polega.
Padający deszcz,
choć przyjemny wypłoszył mnie z miasta i skierował do hotelu. Niestety,
przeziębienie, które mógłby przynieść już nie byłoby takie przyjemne. A moją odporność już wystarczająco nadwyrężają
klimatyzacje w Dubaju.
Moja obecna praca
potrafi doprowadzić do skrajnego zmęczenia, czasami nawet tego nie czujesz, bo
emocje są silniejsze. Podekscytowanie ze zwiedzania np. Sydney doprowadziło
mnie do 48 godzinnej doby. Dopiero rozsądek przypomniał mi, że dobrze byłoby
się zdrzemnąć, choć zmęczenia nie czułam. Innym razem, jesteś doprowadzony na
skraj wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Przede wszystkim podczas długich
nocnych rejsów, jednak zawsze okazuje się ze mój organizm może więcej niż mi
się wydaje. Najczęściej, pod wpływem
takiego zmęczenia, pojawiają się też pomysły na powrót do Polski. :P Na
szczęście wystarczy się wyspać, żeby zmienić zdanie.
|
Taka sytuacja... |
Tutaj musiałam na
nowo nauczyć się słuchać swojego organizmu. Teraz to on dyktuje mi warunki, a
nie ja jemu, jak to bywało w Polsce. Nabrałam pokory, musiałam trochę odpuścić,
bo dochodziło do absurdalnych sytuacji. Pierwotnie nie chciało mi się wierzyć
jak załoga opowiadała takie scenariusze, dopóki sama tego nie doświadczyłam. Pierwszy
raz przytrafił mi się jeszcze w trakcie treningu, który nie był trudny ale wyczerpujący.
Położyłam się o 17tej na godzinną drzemkę. Budzik oczywiście nastawiony, miała
być tzw. powerful nap, a później w drogę na spotkanie ze znajomymi. Był
czwartek wieczór, więc u
|
Chwilę wcześniej byłam to ja :) |
nas zaczynał się
weekend. Zgadnijcie o której się obudziłam… 4ta rano. Telefon na łóżku
dzwonił jak opętany, budzik wył, wszyscy dzwonili kilka razy. Nic nie
słyszałam. Obudziłam się na godzinkę, potem dalej poszłam spać i tak do rana. Istne
szaleństwo. Wtedy obwiniałam upały i swoje nieprzystosowanie do nich. Teraz,
jak zaczęłam latać, bywa jeszcze gorzej.
Czasami potrafię spać pół dnia a czasami w ogóle nie mogę zasnąć. Co dla mnie,licencjonowanego
śpiocha, było kiedyś nie do pomyślenia. Zawsze spałam gdzie stałam – dosłownie.
Teraz bywa różnie. W Kopenhadze dopadł mnie kamienny sen sprawiedliwego.
Wróciłam do hotelu przed 19tą, wymieniłam kilka wiadomości na whatsappie i z telefonem
w ręku usnęłam. Na szczęście przezornie nastawiłam budzik na 7 rano. Nie sądziłam,
że się przyda, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Pewnie już się domyślacie, że
to właśnie on mnie obudził. I muszę przyznać, że jakoś specjalnie wyspana się nie
czułam. Pewnie część z Was ma takie sytuacje na co dzień. Niektórzy mają tą zdolność
do spania w nieskończoność, jak np. moja siostra. Ja jednak zawsze, nawet jak
chciałam się porządnie wyspać, to max 8,5h udawało mi się przespać, a takich
sytuacji jak w Kopenhadze miewam teraz całkiem dużo. Początkowo bardzo mnie to
irytowało. Wychodzę z założenia, że nie można przespać całego życia, ale
musiałam ustąpić. Przez zmiany czasu, nocne rejsy, uczymy się od nowa siebie
nawzajem z moim organizmem. Wszystko co kiedyś było oczywiste i ustalone, już
nie działa. Sytuacja zmieniła się zupełnie. Do tego stopnia, że czasami
najlepszym lekarstwem na przeziębienie okazuje się sen. Wyśpię się i w cudowny
sposób kataru i łupania w kościach nie ma. Bez aspiryny, panadolu czy innych
substancji reanimujących :P
Obudzona
budzikiem, półprzytomna zeszłam na śniadanie, tak jak wcześniej umówiłam się z
załogą. A tam wszyscy czekali na mnie z opowieściami, że oni zaraz po przylocie
się położyli – na drzemkę. Kilka osób
wstało dopiero na śniadanie. Dla ułatwienia rozrachunków dodam, że do hotelu
dojechaliśmy przed 15tą. Podbudowało mnie to, bo ja chociaż na spacer poszłam,
dopiero potem poległam. :P