Poznajecie opakowanie? |
Nowy dzień w
Tajwanie, to kolejne atrakcje. Wyruszyliśmy z opóźnieniem, ale zapał nam nie
opadł. Zaczęliśmy od Sun Yat-sen Memorial Hall, które na nasze nieszczęście
było właśnie w remoncie. Co nie co, udało nam się przez szybę zobaczyć, ale
niestety, nie mogliśmy wejść do środka. W rezultacie widzieliśmy tylko wielki
pomnik Dr Sun, określanego tutaj jako
Ojca Narodu.
Dalej w planach
był wjazd na Taipej 101, dlaczego 101?
Bo tyle ma
pięter.
Co w nim takiego
specjalnego?
Do niedawna,
czyli zanim Araby zabrały się za bicie rekordów, to właśnie Taipei 101 był
najwyższym budynkiem świata. Trwało to, niestety, tylko kilka lat. Obecnie jest
3ci. Po Dubajskim Burj Kalifie i Makkah Royal Clock Tower Hotel w Arabii
Saudyjskiej. Widok z góry, na całe miasto - pierwsza klasa. Jednak największą
ciekawostką był system stabilizacyjny tego budynku.
Tajpej leży w
obszarze dość aktywnym sejsmicznie, więc trzeba było znaleźć sposób, aby zabezpieczyć
konstrukcję wieży przed zawaleniem. Patent, zwany damplerem, polega na zawieszeniu,
na stalowych linach, w sercu budynku, wielkiej kuli. Ma ona za zadanie tworzyć
przeciw wagę, dla kołyszącego się budynku. Najbardziej fascynujący jest fakt,
że Azjaci potrafią ze wszystkiego zrobić kreskówkę i wypromować jej bohatera.
Kreskówka miała za zadanie wytłumaczyć, w prosty sposób, całą ideę.
Nie uwierzycie,
ale wśród azjatyckich turystów, zdecydowanie większym zainteresowaniem,
cieszyły się figurki z postaciami z kreskówki, niż sama kula czy idea. Dla nas
interesujący był fakt, że można ją zobaczyć na własne oczy. Fizyka nigdy nie
była moją mocną stroną, a rozwiązanie wydaje mi się genialne w swojej
prostocie, choć w kadr ciężko zmieścić. Jednak byliśmy w tym poglądzie
odosobnieni. Zdecydowanie więcej osób wolało robić sobie zdjęcia z postaciami z
kreskówki. Cóż mogę dodać… co kraj to obyczaj. :P
W Taipei 101,
turyści podziwiają widoki z zamkniętego tarasu widokowego na 89 piętrze. Dla
porównania dodam, że w Burj Kalifa jest to 124te piętro. Za to tutaj na 90tym
piętrze, znajduje się otwarty taras widokowy. Trzeba jednak, mieć dużo szczęścia,
żeby trafić na pogodę, która umożliwia jego bezpieczne otwarcie. Nam się nie
udało. Zakładam, że widoki zza szyby były niewiele gorsze.
Na środku
restauracji była przeszkolona kuchnia, więc można było podejrzeć proces
produkcji. Oczywiście, nie omieszkałam skorzystać. Jak tam stałam podeszła do
mnie jedna z kelnerek. Okazało się, że pochodzi z Serbii i jest w tej restauracji
na stażu. Zaczęłyśmy rozmawiać. Opowiedziała mi o swojej praktyce, o życiu na
Tajwanie. Odniosłam wrażenie, że brakowało jej jakiejś Europejskiej twarzy.
Rozmawiałyśmy też
o restauracji i procesie produkcji pierożków. Okazało się, że bardzo dbają o
szczegóły. Wszystkie są dokładnie identyczne, czyli taka sama masa - 21g, nawet
ilość skręceń jest zawsze taka sama – 17. Co któryś ważą i jeśli coś jest za
dużo lub za mało – śmietnik. Podobno jeśli skręceń będzie 15, czy 18, skutkuje
to innym smakiem. Gotowane się na parze przez 4 min i przy większej, bądź
mniejszej, ilości skręceń, para inaczej dociera do środka, co w rezultacie daje
im inny smak. Ja pewnie i tak bym się nie zorientowała, ale może inni mają
bardziej wrażliwe podniebienia.
Wstyd się
przyznać, ale dziewczyna uratowała mi radość jedzenia. Jak zobaczyła jak kiepsko radze sobie z
pałeczkami, szybko zaproponowała widelec. No i co z tego, że dużo podróżuję,, zwłaszcza
po krajach azjatyckich. Pałeczki to dla mnie czarna magia. Zdziwilibyście ilu
instruktorów się na mnie poddało. Głupio mi było, w ogóle zapytać o widelec,
wszyscy dookoła jedli pałeczkami. Nie sadzałam nawet, że mają takie wynalazki.
Co to była za ulga.
Menu |
Ciekawostek
dotyczących tej restauracji jest jeszcze kilka. Pierwsza z nich to instrukcja
obsługi pieroga. Kelnerka nie dość, że dała nam małą broszurę co i jak, to
jeszcze pokazała. Haczyk polegał na tym, żeby do imbiru dolać sos sojowy i winegret,
oczywiście w odpowiedniej proporcji, czyli 1:3. Dopiero potem należało zamoczyć
w tym pierogi. Ale też, nie jakość barbarzyńsko unurać je w tym. To by było zbyt
proste. Należy delikatnie pieroga zamoczyć i położyć na osobnym talerzyku. Następnie
zrobić w nim małą dziurkę, żeby puścił soki, wtedy dołożyć niteczki imbiru i
dopiero do buzi. Pycha. Będę z wami szczera, widelec dużo ułatwiał mi zadanie.
Ta restauracja
była zupełnie innym doznaniem niż Modern Toilet. Tutaj na torbę dostawałeś specjalny
zamykany kosz, a jeśli ktoś powiesił kurtkę na oparciu krzesła to dostawał pokrowiec
na nią. Totalne szaleństwo. Wbrew pozorom wcale nie było tam tak drogo, a jedzenie
rewelacyjne. Polecam. Według informacji, które zaciągnęliśmy, mają swoje
siedziby również w kilku innych krajach azjatyckich.
Stamtąd metrem
pojechaliśmy dalej, tym razem w poszukiwaniu bardziej duchowych doznań, czyli
lokalna świątynia. Jednak sama przejażdżka metrem była przeżyciem. Wyobrażacie
sobie, żeby u nas stać, przed drzwiami do pociągu, w kolejkach? Jeden za drugim,
bez przepychanek, pełna kultura. Wyrysowane są na ziemi linie nadające kształt
i kierunek kolejki, i nikt się nie kłóci. Nikt się nie przepycha, z góry
wiadomo gdzie będą drzwi. Szok, korzystając na co dzień z metra w Dubaju, gdzie
trzeba walczyć o przetrwanie przy wsiadaniu i wysiadaniu, taka kultura to
bardzo miła odmiana.
Bilet na metro |
Świątynia do
której pojechaliśmy była bardzo intrygująca. Sama do końca nie wiem co to było
za wyznanie. Cos z pogranicza buddyzmu i hinduizmu. Opis w przewodniku też był
bardzo ogólny i nie wiele wyjaśniający. Najciekawsze było to, że modlili się
tam zarówno młodzi, jak i starzy, zarówno mnisi jak i ludzie świeccy, kobiety,
dzieci i mężczyźni. Co ciekawsze, nie trzeba było ściągać butów, a do tej pory
każda świątynia, w której byłam tego wymagała. Oczywiście, poza
chrześcijańskimi kościołami. Dary składane bogom w ofierze, były najróżniejsze,
od kwiatów, przez owoce po inną żywność. Sposoby modlitwy też były różne, od
kadzideł, ukłonów na kolanach, po rzucanie na ziemię klockami. Stałam tam i
obserwowałam to wszystko zafascynowana, nic z tego nie rozumiałam, ale szalałam
z aparatem.
Kończył nam się
czas, pora była wracać do hotelu. Mateusz musiał się przespać, przed rejsem. Nie
mogliśmy sobie, jednak odmówić, szybkiego rzutu oka na okolice. Okazało się, że
trafiliśmy na plac, który był miejscem lokalnego hazardu. Nie powiem Wam w co
grali. Jeszcze nie poznałam nikogo kto mógłby wytłumaczyć mi zasady tej gry. Już
kilka razy widziałam jak ludzie grają jakimiś klockami, a tutaj inni praktykowali
tez coś w stylu popularnego bingo. Trafiliśmy też w jakąś wąską uliczkę ze
sklepami. W warzywniaku babka stała w kaloszach bo miała wody po kostki. Mięsny
nie wyglądał lepiej, w innych obsługa drzemała na ladzie. Ciekawe miejsce. Jak
cały Tajpej.