Nocny Market |
Soczek pomarańczowy |
Buty opakowane pojedynczo w folie to podstawa |
Znów w Dubaju nie
znalazłam czasu, żeby naskrobać wam, to co mam do powiedzenia. Remont
mieszkania i planowanie urlopu pochłonęły nas bez reszty. Trochę czasu
znalazłam dopiero w kolejnej podróży. Właśnie przyjechaliśmy do Wietnamu. Tym
razem zostaniemy w tym kraju na dłużej. Właśnie
jedziemy autokarem z Ho Chi Minh City do Can Tho w delcie Mekongu. Tam mamy
zaplanowany pierwszy nocleg. Jest już późno wieczorem, czarno za oknem, a przed
nami 4h podróży. Wprawdzie mamy już kilka ciekawych anegdot do opowiedzenia, ale
o tym później. Na razie Tajwan.
Marzec był dla nas miesiącem spod
szczęśliwej gwiazdy. Udało nam się uskutecznić aż 3 wspólne wyjazdy. Mieliście
okazje poczytać już o Pradze i Jakarcie, teraz przyszła pora na Tajpej.
Cały wyjazd zaczęłam od kompromitacji
wszech czasów, aż wstyd się przyznać, ale co tam. Opowiem wam, też się
pośmiejecie. Tajwan i Tajpej, te dwie nazwy, choć różnica jest oczywista,
potrafią być bardzo mylące. Na tym polegała moja wielka wpadka.
Jeśli czytaliście
wcześniejsze posty to wiecie, że stałym elementem naszych wspólnych wypadów
jest bieg, przez lotnisko, w nadziei, że zdążymy, razem z załogą, załapać się
na autobus. Tym razem ja biegłam. Do Tajwanu wiz nie potrzebujemy. Potwierdziła
nam to strona MSZ i kilka portali podróżniczych czy turystycznych. Na mnie,
jednak to nie podziałało. Ja przecież wiem lepiej. Całą drogę wkręcałam sobie,
że coś tu musi być nie tak, a ja pewnie źle sprawdziłam. Oczywiście nie pomagał
brak racjonalnych argumentów, to było zupełnie nie ważne. Ja przecież wiem
lepiej niż MSZ. Przy takim nakręcaniu się, podejście do okienka kontroli
paszportowej stanowiło punt kulminacyjny, moment krytyczny. Domyślacie się
pewnie, że nerw był odpowiedni.
Aby przekroczyć
granice w Tajwanie trzeba wypełnić tzw. landing card, czyli kartę emigracyjną.
Wiele państw na świecie prowadzi taki system kontroli granic. Najczęstsze informacje,
które trzeba tam wypisać, to oczywiście dane osobowe i paszportowe, długość
pobytu i miejsce zamieszkania, zawód, najczęściej też adres hotelu i cel
pobytu. Tutaj pojawił się cały problem. Nie dopytałam Mateusza o dokładną nazwę
hotelu, w którym nocuje załoga. Wpisałam tylko nazwę sieci tych hoteli. Gość na
odprawie zadał mi dość banalne pytanie, który z tych hoteli, bo w całym
Tajwanie jest ich 8. Zdębiałam. Zaczęłam błądzić, tłumaczyć, się, że z mężem,
że na 1 dzień, że cabin crew, czyli kompromitować się coraz bardziej. Nie wiem
skąd przyszło mi do głowy, że on może mieć blade pojęcie gdzie nocuje załoga.
To było dość głupie, ale byłam zdesperowana. Cały czas używaliśmy nazwy Tajwan
to, Tajwan tamto. Z tym, że ja w głowie miałam Tajpej. Nie byłoby w tym nic
nadzwyczajnego, gdybym nie chlapnęła, że przecież to jest jedno miasto. Gość
skomentował to dość wymownie: Seriouslly? (Poważnie?!). I odesłał mnie na bok,
żebym zadzwoniła do Mateusza i dowiedział się, który to hotel.
Gdy odeszłam od
okienka, wtedy mnie tknęło. Przecież on mówił o Tajwanie, a nie o Tajpeju. I
zaczęłam płonąc ze wstydu. Oczywiście Mateusz nie mógł odebrać telefonu, żeby
mi powiedzieć co to za hotel, na szczęście wrócił mi rozum. Sprawdziłam szybko w
przewodniku. Wiedziałam gdzie mniej więcej na mapie jest nasz hotel, tzn. w
której części MIASTA. Miałam szczęście, był nawet wymieniony jako proponowany
nocleg. Wniosek: nie byłoby całego zamieszania, gdybym od razu zaskoczyła, że mówimy
o Tajwanie, czyli całym państwie. Ja musiałam tylko dodać, że nie będę się ruszała
poza Tajpej. Hotel w nazwie, poza nazwą sieci, ma po prostu dodane - Taipej.
Banalne, Prawie.
Niby każdemu może
się zdarzyć, taka pomyłka, przejęzyczenie, ale swoją wpadką udowodniłam, że
załoga do elity intelektualne nie należy. Nie żebym uważała, że ja należę, ale
stereotypy krążące o moim zawodzie, zwłaszcza w Dubaju, zwłaszcza o naszej
linii, nie są fajne. Ja się niezupełnie identyfikuję, niestety tam udowodniłam,
że może powinnam. Gość na kontroli uznał, mnie za idiotkę, która nie wie nawet,
że Tajwan jest państwem i jak każde państwo podzielony jest na miasta. Jak wróciłam
do okienka, moje tłumaczenia na nie wiele się zdały, łatka została przypięta, a
ja płonęłam ze wstydu.
Dotarliśmy do
hotelu, szybki prysznic i w miasto. Wszystko pięknie, ładnie, ale nasz hotel
znalazł się w samym środku protestu przeciw obecnej władzy Tajwanu. Tak się
złożyło, że naprzeciwko hotelu była kancelaria Premiera, a zaraz za hotelem budynki
legislacyjne, w których, w ramach protestu, zamknęło się kilkudziesięciu
studentów. Mieli spore wsparcie z zewnątrz. Nam udało się trochę dowiedzieć i
podpatrzeć wydarzenia, ale to temat na zupełnie innego posta. Wszystko w swoim
czasie. Dziś opowiem Wam tylko o turystycznych aspektach naszej wycieczki.
Wieczór
zaplanowaliśmy sobie na nocnym markecie, do tego mąż zabrał mnie na dość gównianą romantyczną kolacje. Dosłownie.
Wybraliśmy się do sieci restauracji Modern
Toilet. Tak, to nie jest idiom, czy innym zawansowany zabieg językowy. Sieć
nazywa się Nowczesna Toaleta. I
zaiste klimat tego miejsca, wystrój i wszystkie motywy sprowadzają się do kwestii
toaletowo – łazienkowych. Zamiast krzeseł, siedzimy na toalecie, na prawdziwej
muszli klozetowej, na kibelku - zwał jak zwał.
Zamiast stołu mamy wannę na której leczy szyba. Poduszki i lody są w
kształcie psiej kupy. A zastawa? Mateuszowi smażonego kurczaka po tajsku w
sosie chili, podali ma małej muszli klozetowej. Za to mi makaron, w sosie
śmietanowym z grzybami, w umywalce. Mateusz piwo pił z kolejnej muszli toaletowej,
a ja herbatę z pisuaru. Dość ciekawe przeżycie, szczególnie jak idziesz do
łazienki i musisz umyć ręce w kibelku. Woda bieżąca leci z kranu, raczej
czysta, ale w dalszym ciągu to kibelek. Nawet obsługa chodzi w szlafrokach - panie
różowych, panowie niebieskich. Jeśli chodzi o walory smakowe jedzenia to bez
euforii, trzeba mocno uważać co się zamawia, można się mocno przejechać. Jednak
jest to jedno z tych miejsc, które trzeba odwiedzić. To trzeba zobaczyć i przeżyć.
Mimo że to restauracja, dla mnie z początku było to dość krępujące. Ach te
schematy i stereotypu w których żyjemy. Zabrzmi to śmiesznie, ale picie z
pisuaru wymagało trochę samozaparcia i zerwania ze stereotypem, który pociągał
za sobą obrzydzenie.
Nawet mycie rąk było przeżyciem. |
W Tajwanie pies na spacer jest wynoszony. |
Możecie wierzyć lub nie, ale ta spirala jest z ziemniaka |
Market też był ciekawym
przeżyciem, sklepy raczej normalne, ale ceny… zdecydowanie przyjaźniejsze.
Wszystkie przedmioty, szczególnie te markowe, były dużo tańsze, średnio nawet
kilkadziesiąt dolarów. Oczywiście nie mogło się też obyć, bez nowinek
kulinarnych. Chyba wszystkie kraje azjatyckie tym mnie zaskakują. Jednak było
jeszcze coś… zamiłowanie do gier. Można tam było strzelać z łuku, z pistoletów
do balonów dużych i małych. Rzucać do celu, w cel, piłkami, obręczami,
dosłownie wszystkim, co chcesz i ile chcesz. Były też gry w jakieś klocki, ale
to już było poza nasza możliwością percepcji. Cała masa różnych różności.
Wszystko w stylu naszych wesołych miasteczek i cyrków czy kościelnych odpustów.
Do wygrania były przede wszystkim maskotki. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie
spróbować swoich sił. Jednak wypłoszyły nas nagrody. Co jeśli coś ustrzelimy??
Co ja zrobię z ponad metrowym Kubusiem Puchatkiem, Tygryskiem, czy króliczkiem Playboya?
Jak ja z tym wsiądę do samolotu? Ja nie stanowiłam zagrożenia. W Mateusza
kapciem nie umiem trafić, nawet z dość bliskiej odległości, ale Mateusz to już
inna sprawa.
Tego wieczoru wracając
do hotelu nie omieszkaliśmy sprawdzić jak się mają protestujący, Udało nam się tez
porozmawiać z ludźmi, całkiem sporo się działo. Zasiedzieliśmy się wręcz, co trochę
opóźniło wymarsz następnego dnia rano. A
na następny dzień zaplanowaliśmy nie mniej atrakcji.
Widzieliście u nas takie marchewy? |
Niestety, nie udało mi się jeszcze poznac zasad tej gry. |
Nad polskim morzem takie spiralki ziemniaczki też sa ;) od dobrych kilku lat.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i lecę czytać dalej...