piątek, 8 sierpnia 2014

Lot do Warszawy

Wśród naszej polskiej załogi lot do Warszawy jest bardzo popularny. Wszyscy od czasu do czasu chcą skoczyć na pierogi i zrobić zapasy ulubionych produktów. Fakt, że na każdym rejsie, w każdej kabinie powinien być chociaż jeden polsko języczny członek załogi, teoretycznie powinien  to ułatwiać. Jednak bardzo często się zdarza, że ta reguła nie jest przestrzegana, a ilość chętnych żeby operować ten lot, wcale przez to nie maleje. Nie łatwo jest dostać Warszawkę, a już w ogóle zamienić się na nią. Mi nie dają jej nigdy tak po prostu, tylko jak zabiduję. (dla nie wtajemniczonych, w poprzednim poście rozwinęłam się bardziej o bidowaniu, czyli co, jak i po co)

Co ona w sobie ma, że tak silnie działa na wandali, a ochronić się nie daje.
Entuzjazm przed wyjazdem do Warszawy był na tyle duży, że już w nocy nie mogłam zasnąć. Spałam może 3h i tak przed każdą z nich. Pobudka o 4.00 mi tego nie ułatwiała, ale czego się nie robi dla Warszawki. Zwłaszcza, że zupełnie nie czułam się jakbym szła do pracy. Cały ten lot, od początku do końca stanowił dla mnie mega frajdę.
 Dorabiam filozofie teraz, ale w Dubaju: tramwajów nie ma, o pociągach nie wspominając, a jazda motorem to czyste samobójstwo.

Pasażerowie na tym locie są dość wymagający, ale po polsku wszystko da się załatwić. Przede wszystkim jak to my, lubimy swoje wypić, a już szczególnie,  jeśli alkohole są serwowane bezpłatnie. Nie wszyscy też znają swoje możliwości. Wielu pije ile wlezie, a potem robi się nie przyjemnie. Taka już nasza ciemna strona. Muszę się jednak przyznać, że do swoich mam więcej cierpliwości. Fakt, że łatwiej się dogaduję niż z innymi narodowościami, raczej nie będzie zaskoczeniem, ale sprawia mi to też więcej przyjemności.

Zauważyłam też, żę preferujemy dogadywać się po polsku. Wielu z nas zna angielski, ale po co się wysilać, skoro można poczekać na Panią Joasię i się wszystko załatwi. Powoduje to, że lot dla załogi polsko języcznej jest o tyle trudniejszy, że wszyscy pozostali jej członkowie,  nagle przestają istnieć. Jeśli pasażerowie się zorientują kto mówi po polsku. Game over. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, istniejesz już tylko ty. Wszystkie prośby będą kierować do Ciebie, choćby mieli przez to przebiec pół samolotu. W tych prośbach są też odważniejsi, często innych nie poprosiliby o to, o co poproszą rodaka, np. zabawki dla wnuków, albo inne gadżety. Czasami po prostu nie znają na tyle angielskiego, a czasami boją się, że im ktoś obcy odmówi. A może to tylko ja mam takie miękkie serce i widać to po mnie. Licho wie. Na szczęście, też więcej Ci wybaczą, jeśli np. zapomnisz o drinku, albo czegoś zabraknie. Na swojego nikt się nie będzie wściekać.
Dworzec centralny i  Złote tarasy.  Dowód, że się popieści to się zmieści.

Wielu pasażerów, szczególnie tych, którzy na stałe mieszkają za granicą, albo wracają z długich wakacji, lubą sobie po prostu z Tobą pogadać, po polsku koniecznie. Wiele razy usłyszałam, jak to dobrze po polsku znów porozmawiać. Czasami chcą się pochwalić gdzie byli, a czasami dowiedzieć jak wygląda moja praca, życie w Dubaju itd. Czasami jak okaże się, że mieszkają na stałe za granicą to ja ich ciągnę za język.

Nie wiem jak mają inne narodowości, ale chyba większość Polaków, w jakiś tam sposób ciągnie do swoich, żeby chociaż pogadać po swojemu. Słyszałam o stwierdzeniu, że w Polacy za granicą żyją jak pies z kotem, ale zupełnie się z tym nie zgadzam. Nie wiem jak to jest np. na wyspach, ale ja się z tym nie spotkałam. Nawet podczas podróży, gdziekolwiek na świecie, jak usłyszysz polski to się miło robi. Zawsze chociaż dzień dobry się powie i ludzie w zaskoczeniu się uśmiechają. Czasami nawet zatrzymają się pogadać.
Świadek wszystkich tęczowych wandalizmów.

Gdzie i dlaczego podróżują Polacy? Na moich lotach do tej pory królują zagraniczne konferencje, np. w Tokio i Tajpeju, turyści, marynarze, biznesmeni, ale także Polska emigracja, która wraca na wakacje do kraju. Okazuje się, że mamy sporą polonie w Australii, a połączenie naszymi liniami jest dla nich bardzo wygodne. Wszyscy Polacy, z którymi miałam okazję porozmawiać chcieliby wrócić, ale sytuacja finansowa im na to nie pozwala. Jeśli ktoś mieszka na drugim końcu świata 30 lat, to choć tęskni za Polską, to dom ma już raczej tam. Wielu z Polskich Australijczyków uciekało z naszego kraju,  szukając  azylu politycznego, np. byli działacze Solidarności. Większość moich pasażerów łączyła tylko jedna cecha. Dubaj był ich lotniskiem tranzytowym, niewielu zostawało tam na dłużej. Mieliśmy też pielgrzymkę do Bangkoku i na Bali. Też byłam zaskoczona, ale jak inaczej nazwać wycieczkę organizowaną przez księży. Jeden z nich przyznał mi się, że msze były codziennie, a uczestnicy chowali po kieszeniach buteleczki z alkoholami.

Sama nie mogłam w to uwierzyć, ale przysięgam, że tak było.  Na obu moich Warszawskich rejsach spotkałam tych samych pasażerów. Brzmi niesamowicie jeśli zdacie sobie sprawę, że jest nas 18 000, a do Wawki latamy codziennie. Robiłam te loty w odstępie prawie 2 tygodni. Na pierwszym jedna kobieta leciała właśnie do Tokio na konferencję, a potem ze mną wracała do Polski. Inna grupa miała konferencję w Tajpeju, a w drodze powrotnej zatrzymali się jeszcze na 3 dni w Dubaju. Połączyli pracę z przyjemnością. Tą kobietę sama zauważyłam, a że nie chciało mi się wierzyć, to podeszłam i zapytałam wprost. Pamiętała mnie bardzo dobrze. Z kolei grupa mi się gdzieś pochowała, ja ich nie zauważyłam, ale kierownik wycieczki mnie zaczepił.

Takich widoków na co dzień brakuje mi najbardziej.
Wiecie, co najbardziej mnie zaskoczyło?? Obcokrajowcy mówiący po polsku. W Polsce Hindusów chyba wciąż rzadko się spotyka, a na naszym rejsie ich nie brakowało. Jesteśmy linią lotniczą wożącą głównie Hindusów, ale Warszawka, do niedawna, była niezdobytym bastionem. Była. Ja oczywiście, podając im cokolwiek, zwracałam się po angielsku. Wyobraźcie sobie, jednak moją minę jak, stoję w przejściu i żegnam się z pasażerami, a grupa Hindusów pochodzi do mnie i płynną polszczyzną mówi mi, że bardzo dziękują za wszystko, bardzo przyjemny lot itd. Jedna z dziewczyn miała bluzę z napisem:  Wydział Prawa i Administracji UŁ. Długo zbierałam zęby z ziemi. Do tego spotkałam też Sudańczyka, który ma żonę Polkę. Ja do niego po angielsku, a on do mnie płynną polszczyzną. On akurat leciał tylko do Dubaju. Pracuje tu dla polskiej firmy eksportowej. Język polski do łatwych nie należy, więc obcokrajowców, którzy nim władają darzę szczerym podziwem i szacunkiem.


Mamy wśród załogi taką niepisaną tradycję. Jeśli jakiś załogant leci do domu, to w drodze powrotnej przynosi dla pozostałych jakiś lokalny przysmak, tak na spróbowanie. Najczęściej są to słodycze.  Pewnie domyślacie się co ja przyniosłam. Oczywiście, ze Prince Polo, Ptasie mleczko, a za drugim razem Mieszankę Wedlowska i Delicje. Wszyscy byli pod wrażeniem, zajadali się jak oszalali.

Niestety Warszawka miała też smutny kontekst. Po wylądowaniu w Dubaju, wiozłam wtedy swojego męża jako pasażera, dostaliśmy wiadomość o tym co się stało z lotem MH 17 Malesian Airlines. Jeszcze nie wyszliśmy z samolotu jak pierwsze informacje do nas doleciały. Wszyscy aż usiedliśmy. Ruszył nas nie tylko fakt, że nasi koledzy po fachu zginęli, że znów Malesian, ale przede wszystkim zaparło nam dech w piersiach, bo MY właśnie lecieliśmy nad Ukrainą. Nasz kapitan przyznał potem, że przez moment nawet obok tamtego rejsu. To mogliśmy być my. Dopiero później na podstawie własnego dochodzenia, doszłam do tego, że owszem lecieliśmy na Ukrainą, ale nie nad tą częścią, która stanowi największe zagrożenie. Nie zmienia to jednak emocji, które temu towarzyszą.

Warsaw by night. Zauroczyło mnie to miejsce
Nasza linia lotnicza, po tym wydarzeniu, ze skutkiem natychmiastowym, zawiesiła loty do Kijowa a wszelkie rejsy, które choćby w najmniejszym stopniu zahaczały o Ukrainę, zmieniły trasę.

Świat jest niebezpiecznym miejscem, mam jeszcze kilka innych mrożących krew w żyłach historii, które dzięki Bogu nie stały się moim udziałem. Przypomina mi to jednak o niebezpieczeństwie jakie niesie ze sobą nasza praca i uczy mnie wdzięczności i pokory.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Warszawa, czyli prawie jak w domu

Ostatnio zapytał mnie ktoś o symbol Warszawy. Oto mój typ.
Dołączając do tej firmy, ponad dwa lata temu, moja fascynacja światem była na tyle duża, że nie do pomyślenia było, abym mogąc prosić o jakieś loty, prosiła o Warszawę. Słyszałam plotki o osobach, które proszą w tzw. bidach, czyli potocznie prośbach grafikowych, o swoje domowe kierunki. Jednak, jeszcze do niedawna, było to dla mnie absurdem. Prawda jest taka, że z czasem zmienia się światopogląd.

Nasz system próśb grafikowych jest dość skomplikowany. W końcu jest nas 18 000, a rekrutacja nowych trwa nieustanie. Siłą rzeczy, przy takiej liczbie pracowników, nie da się wszystkich co miesiąc uszczęśliwić. W naszym slangu cały ten proces potocznie nazywamy bidowaniem. W dużym skrócie, sprowadza się to do podziału całej załogi na 7 grup. Dodatkowo wszystkie grupy ustawione są kolejno w piramidkę, na jej dole, jest tzw. rezerwa, czyli dana grupa nie dostaje w ogóle grafików. Z dnia na dzień dowiadują się co będą robić. Na szczycie, jest tzw. Top Bid, czyli wyczekany okres wszystkich, to właśnie wtedy, masz największe szanse dostać to, o co poprosisz. Co miesiąc grupy przesuwają się o jeden szczebelek.

Największe sukcesy w bidowaniu odnosi się, gdy grupa jest na szczycie, ewentualnie druga w kolejności. Oczywiście to nie jedyny haczyk w całej tej zabawie. Sukces warunkują też lata spędzone w tej firmie, czyli potocznie zwane seniority. Im dłużej jesteś w firmie, tym masz nadany niższy numerek, a im niższy numerek tym większe pierwszeństwo we wszystkim. Poza tym, że trzeba wiedzieć jak i o co bidować, ale to już długa i nudna historia. Za dużo przepisów, taktycznych zagrywek i tajnych trików na oszukanie systemu. Generalnie, cały proces jest dość skomplikowany i zawiły, dlatego też dostać to co się chce, to nie taka prosta sprawa. Wymaga małpiej zręczności. Mimo wszystko, zdarza się, że się udaje. Czasami tylko raz albo dwa razy w ciągu 7mio miesięcznego cyklu, ale lepsze to niż nic. Często też system usiłuje Cię dodatkowo uszczęśliwić, dlatego dostajesz bidowany rejs więcej niż raz. Tak też było w moim przypadku. Dostałam, farciarz, dwie Warszawy.

Nowe warszawskie trendy. Jeszcze nie Amsterdam, ale idzie w dobrym kierunku.

Na początku swojej kariery w lataniu myślałam, że nie warto marnować bidów na wyjazdy do domu. Jest tyle fascynujących miejsc. Po jakimś czasie, jednak,  dochodzisz do momentu, w którym nie ważne jest zwiedzanie, ważne są pierogi, schabowy, rodzice i normalna letnia, słoneczna pogoda.

Jak się pewnie orientujecie teraz w Dubaju temperatura nie spada poniżej 35 stopni.  Nie wspominając już nawet o tym, że nie dawno skończył się Ramadan i wszystko było pozamykane. Człowiek niczym w więzieniu siedział w domu i czekał do zachodu słońca, żeby sens miało jakiekolwiek wychodzenie. Nie to co w Europie, tam, teraz  siedzenie na zewnątrz jest cudowne. Nawet jeśli macie ostatnio trochę upałów w Polsce, to gwarantuje Wam, że są mimo wszystko są łatwiejsze do zniesienia. Wszystko za sprawą niesamowitej wilgotności powietrza, którą tutaj mamy. Niewyobrażalnie potęguje skwar.

Podczas mojej pierwszej Warszawki, odwiedziła mnie rodzinka. Od razu poszliśmy na schabowego i marchewkę z groszkiem, zupę pomidorową, a na deser pierogi z jagodami. Poezja!!
Oczywiście nie w jakiś wykwintnej restauracji, tylko w moim ulubionym barze mlecznym Bambino. Dlaczego ulubiony? Bo jest blisko hotelu i ma wszystko czego mi trzeba. To nic, że czasami w kolejce trzeba czekać 30 min. Jedzonko jest tego warte.

Tak na prawdę, przy tej pierwszej wizycie w Warszawie, po raz pierwszy ją tak na prawdę zwiedzałam. Wstyd się przyznać, ale tak było. Pierwsza wizyta na starówce, w Łazienkach. Śliczna ta nasza Warszawka. Na koniec spaceru wciągnęłam jeszcze dwie miseczki rosołu. Wyśmienity był.

Nie rozumiem, co ludzie mają do tej tęczy. Urocza jest.
Pogoda dopisała, więc za żadne skarby nie chciałam wracać do hotelu. Wszyscy już mieli dosyć, a ja uparcie ciągnęłam ich dalej. Delektowałam się pogodą. Świeżym i lekkim, a nie zatęchłym jak w Dubaju, powietrzem.
 
Przypłaciłam to jednak trochę zdrowiem, jestem alergikiem i mnie wieczorem dopadło. Myślałam, że głowie mi urwie. Zaaferowana wyjazdem, zupełnie o tym nie pomyślałam. W Dubaju nie mam tego problemu, tu nic nie pyli. Co niby miałoby pylić?  Piach na pustyni?
Wszystko było do wytrzymania, dopóki nie zaczęliśmy podchodzić do lądowania, już w drodze powrotnej do Dubaju. Nie polecam lądowania z zatkanym nosem, ból jest nie do opisania.

Następnego dnia poszłam do przychodni i diagnoza była taka jak się spodziewałam - zablokowało mi uszy. Jest to najbardziej niebezpieczna i zarazem najczęstsza choroba wśród personelu pokładowego. Zostałam uziemiona na prawie tydzień. Motywację do zdrowienia miałam dużą. Przez uszy przepadł mi jeden z dwóch Waszyngtonów, ale to nic. Najważniejsze było, żeby nie przepadła mi kolejna Warszawa.

Udało się, tym razem się zabezpieczyłam i wzięłam leki. Już tydzień przed zaczęłam je brać, tak na wszelki wypadek. Tym razem nic mi nie było, tzn, nic poważnego. Kichania i prychania to już nawet nie liczę, takie od czasu do czasu kręcenie w nosie to już nie sensacja.

Znalezione w zakamarkach Warszawskich ulic.
Tym razem plany na Warszawę, były równie ambitne. Jeden kolega, z obecnej pracy, rdzenny Warszawiak, był akurat na urlopie w domu, więc  trzeba było się spotkać. A wieczorem, inny kolega, mniej rdzenny, ale też już Warszawiak, przeciągnął nas po całym śródmieściu. Rewelacja.

Wisienką na torcie był fakt, że spotkałam się w stolicy także z Mateuszem, pierwszy raz od tygodnia.  Kilka dni wcześniej pojechał do domu odwiedzić rodziców. Pasowało mu wracać do Dubaju rejsem, który ja operowałam, więc po prostu przyjechał dzień wcześniej. Poza spotkaniami towarzyskimi, mieliśmy w Warszawie jeszcze inną sprawę do załatwienia, dlatego po prostu idealnie się wszystko poskładało.

Uwaga Zagrożenie. Do tej pory nie doszłam jakie.
Oczywiście napięty grafik nie powstrzymał mnie od wizyty w Bambino. Nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała. Tym razem też zwiedzaliśmy Warszawkę, ale bardziej swojsko, mniej turystycznie. Przebiegliśmy śródmieście w dłuż i wszerz, znów pogoda dopisała więc żal było chować się w knajpach. Piwko tu, piwko tam. Wszędzie było wyraźnie widać, że mamy wakacje. Tłumów młodzieży nie dało się nie zauważyć.
Do myślenia  po tych wycieczkach dały mi dwa spostrzeżenia.
1. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. W lipcu miałam dwie Warszawy, poza tym 5 dni wolnego, które wykorzystałam na wizytę w Trójmieście. Ale wiecie co?  Ciągle mi mało.
Latem, chyba tęskni się bardziej. Pogoda w Polsce jest lepsza. Świeże owoce, letnie wypady, ech. A u nas skwar nieziemski, nawet pies z kulawa nogą do nas nie zagląda, a do tego Ramadan. Zimą jest jakoś łatwiej. To nam wszyscy zazdroszczą pogody i co chwilę mamy jakiś gości.


Druga kwestia, to zmieniające się z czasem priorytety. Na początku mając swój tzw. top bid, bidowałam np. o 3 dniowy Hongkong. Wtedy też dostałam dwa, to były małe wakacje. A znajomości wtedy zawarte utrzymuje do teraz. Fakt, że takich rejsów już nie ma, ale fascynujące jest jak z czasem zmienia się perspektywa. Podróżowanie okazuje się też można przedawkować. A wtedy atrakcyjna staje się Warszawa, która mimo, że daleko od Gdyni, Trójmiasta, które są moim prawdziwym domem, jest jak dom. Wystarczy, że można zjeść coś normalnego, porozmawiać normalnie i spotkać się z ludźmi, na których nam najbardziej zależy.  Nie ma zbyt wielu Hindusów, czy Arabów, ludzie wyglądają i zachowują się w miarę normalnie. Nie, żebym była jakąś rasistką, ale ciągnie swój do swego. Inna sprawa, że o mentalności niektórych narodowości można książki pisać. Nie wiadomo jak niezależni i światowi byśmy nie byli, to dom będzie chyba zawsze w Polsce.








poniedziałek, 7 lipca 2014

Sunflower Student Movement, cz. 2

Czego tak na prawdę nauczyliśmy się w szkole?

Taką dyskusję, można by prowadzić bez końca. Ja jednak, chcę  dziś skupić, tylko na lekcjach historii. Co tak na prawdę wiemy z historii? Nie wiem jak Wy, ale ja chyba najlepiej pamiętam Starożytną Grecję, Rzym i Egipt. Później Średniowiecze i Renesans.

Chwila..., może to dlatego, że te epoki przerabiamy, na każdym etapie edukacji, z takim, niezrozumiałym dla mnie,  namaszczeniem. Z późniejszymi epokami,  już bywa różnie, o historii współczesnej już nie wspominając. Co wiecie, tylko ze szkoły, o Solidarności?? A takie nazwiska jak Gomułka, Mazowiecki?  Na moich lekcjach historii, chyba nigdy nie dotarliśmy dalej niż I Wojna Światowa.

Zbiłam Was wystarczająco z tropu, znów zastanawiacie się, co to ma do rzeczy, jaki to ma związek z Tajwanem. Mnie też zaskoczył ten związek.


Zacznę jednak od kilku anegdot, które w ciekawy sposób obrazują relacje chińsko - tajwańskie.

Trzeba przyznać, że swoją wiedzę czerpię z jednego, chińskiego źródła informacji, tj. kolega na pokładzie. Jednak to co mi opowiedział, wyraźnie pokazuje, jak te dwa państwa się uwielbiają. A właściwie, jak Tajwan broni się przed Chińczykami.

Każdy Chińczyk, który wpadnie na pomysł wyjazdu na Tajwan, musi mieć wizę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że są dwa rodzaje wiz, o które mogą się ubiegać. Podstawowa różnica: jedna jest realna do zdobycia, druga już niekoniecznie. Rodzaj wizy, o którą musisz się ubiegać, zależy od sposobu podroży, a dokładniej, od jej trasy. Jeśli Chińczyk, na prawdę, chce się dostać na Tajwan i załatwić sobie wizę w przystępny sposób, za względnie rozsądną cenę, nie może lecieć/płynąć na Tajwan bezpośrednio z Chin. Musi znaleźć takie rozwiązanie, które uwzględnia międzylądowanie w jakimś innym państwie. Absurdalne? Jak najbardziej.

 Do listy absurdów, tym razem z pokładu samolotu, dodam jeszcze, że jeśli na locie do Tajpeju spotkacie jakiegoś Azjatę, to możecie być pewni, że nie pochodzi z Państwa Środka. Na tym locie żaden członek załogi nie może mieć obywatelstwa Chińskiego. Zabraniają tego lokalne władze.

Czytając mojego bloga pewnie już wiecie, że my nie potrzebujemy wiz, a także, że bardzo łatwo się skompromitować myląc Tajwan z Tajpejem. Dla nas, potocznie Tajwan to Tajwan, ale z kart do lądowania, które każdy obcokrajowiec musi wypełnić, żeby przekroczyć granicę, dowiedziałam się, że pełna nazwa kraju to  Republika Chin (Tajwan). Jednak Tajwańczycy wszelkie powiązania z Chinami negują, wypierają się rękami i nogami. I właśnie o to był cały ten protest.
Z tego co udało mi się porozmawiać z uczestnikami protestu wszystko zaczęło się od tego, że panujący prezydent, wraz z rządem, podpisali kontrakt z Chinami, o ile dobrze zrozumiałam, na rozbudowę sieci kolejowej. Kontrakt ten bardzo zacieśnia relacje obu państw, a dodatkowo pozbawia pracy wielu Tajwańczyków. Młodzi nie mogli na to patrzeć bezczynnie. Wzięli sprawy w swoje ręce.

300 Studentów, przez ponad 3 tygodnie okupowało budynki legislacyjne. Z tego co się nieoficjalnie dowiedziałam wychodzili tylko raz dziennie, aby się umyć. Władze, już drugiego dnia protestu odcięły w budynkach dopływ wody i prądu.

Później z prasy, dowiedziałam się też, że cały protest zaczął się dokładnie 18 - tego Marca, a zakończył 10 - tego kwietnia. Właściwie zakończyła się tylko okupacja budynków. Protest, choć zszedł z ulic, podobno wciąż trwa.

Tłum, który w tym czasie,  gromadził się dookoła najważniejszych rządowych budynków był imponujący. Nie łatwo było mi znaleźć kogoś, kto mówi po angielsku, ale jak już znalazłam to przemaglowałam tą biedną dziewczynę. Wypytałam ją o wszystko i bardzo żałowałam, że nie miałam dyktafonu.
 
Kompromitujące dla mnie w tej rozmowie były trzy rzeczy:
1. Jak mało wiem o Tajwanie!
2. Ona więcej wiedziała o Polsce, niż ja o Tajwanie!
3 i najważniejsze. Ona więcej wiedziała o polskiej walce o niepodległość niż ja!

I tu wszystko staje się jasne. Powiązanie do polskiego systemu szkolnictwa, staje się oczywiste. BO właściwie, co ja wiem na ten temat ze szkoły? NIC!

Z lekcji historii wiem, dużo o wojnach perskich, o cesarstwie bizantyjskim i dynastiach Egipskich, ale współczesna historia? Na naszą najświeższą historię, zawsze było za mało czasu, czy to w liceum, czy gimnazjum. Nawet jeśli takie tematy w dzienniku widnieją, to tylko w dzienniku. Zazwyczaj był już wtedy czerwiec, więc zajęcia odbywały się już tylko w dzienniku. Wszystko co wiem o tym co się działo w trakcie II Wojny Światowej, czy późniejsze dzieje Polski, to wynik własnych poszukiwań, udziału w konkursach, kołach historycznych, albo zasługa rodziców i dziadków, którzy mnie uświadomili. Szkoła swoje zasługi może wymienić tylko w postaci wycieczek szkolnych, a właściwie, w moim przypadku jednej, w liceum do Częstochowy i Auschwitz. Prawda jest taka, że ostatnio o polskiej historii, więcej można się dowiedzieć, z kina niż ze szkoły. Ciekawe czy szkoły chociaż chodzą na takie filmy do kina. Wychodzi na to, że sporo swojej wiedzy zawdzięczam Andrzejowi Wajdzie, Antoniemu Krauze czy Pawłowi Choclewowi. Żenujące i kompromitujące dla polskiego systemu edukacji. Nie tak to powinno wyglądać. Wiedzę na te tematy powinna zapewnić mi szkoła, mogę ją poszerzać w taki sposób, ale nie zdobywać od zera. Zakładam, że ja i tak wiem całkiem sporo, pewnie więcej niż nie jeden mój rówieśnik. Interesowałam się tym, ciągnęłam rodziców i krewnych za języki. Do tego wychowywałam się w Trójmieście, gdzie wszystko to miało miejsce, a teraz przypominają o tym różne pomniki. Prawda jest też taka, że pierwszy raz na Westerplatte byłam mając 21 lat, na randce z obecnym mężem. Na szczęście mam też takich znajomych, którzy wiedzą dużo więcej niż ja.  Moja wiedza na te tematy jest chaotyczna, nieuporządkowana, zdobyta przypadkowo i z mojej wrodzonej ciekawości.

 
Rozmawiając na Tajwanie o ich sytuacji politycznej, dziewczyna wiedząc ze jesteśmy z Polski co chwile odnosiła się do Wałęsy i naszej historii. Ja w popłochu, z uporem maniaka, odbijałam piłeczkę, że my to było dawno, inne czasy, nie było nas obu wtedy na świecie, ale Ukraina i Majdan to co innego. Odbijałam piłeczkę jak opętana, bo prawda jest taka, że oczekiwała ode mnie wiedzy której nie miałam. Ja mogłam się wypowiadać o Ukrainie, bo wtedy wiedziałam więcej o Majdanie niż o Stoczni Gdańskiej, a honor nie pozwalał mi się do tego przyznać.

Oczywiście jak wróciłam do domu to zaczęłam studiować polską historię. Stan wojenny, Stocznia Gdańska, te hasła były dla mnie tylko sloganami, widziałam mniej więcej o co chodzi, ale raczej mniej niż więcej. Podróże kształcą, ale nie sadziłam, że będąc w Azji nauczę się historii mojego własnego kraju. Dodatkowo kompromitujący jest fakt, że pochodzę z miasta, regionu, gdzie wszystko to miało miejsce, gdzie kluczowe wydarzenie właśnie tutaj się odbywały, a ja co?? Muszę do Tajwanu wyjechać, żeby się ogarnąć i dowiedzieć, jak mało wiem o własnym podwórku.

wtorek, 17 czerwca 2014

Sunflower Student Movement, cz. 1

 
W polskich mediach, marzec i kwiecień, zostały zdominowane przez wydarzenia na Ukrainie. W dzisiejszych czasach, czyli w dobie globalizacji, samolotów i Internetu, problemy jednego państwa są problemami, przynajmniej, całego regionu. Jesteśmy ze sobą bardzo silnie powiązani ekonomicznie, gospodarczo i politycznie. Mała Ukraina spowodowała, że kilka państw europejskich i nie tylko, stanęło po przeciwnych stronach barykady. I choć Ukraińcy, początkowo  borykali się głównie z własną władzą, to w rezultacie zaangażowane są w to największe mocarstwa świata i wpływa to, w istotny sposób,  na światową politykę, ekonomię  i geografię. 

Pewnie myślicie teraz: Po co ona o tym pisze?  Miało być egzotycznie, podróżniczo. Nie po to tu zaglądam, żeby znów czytać o Ukrainie. Ile można?!

Mam rację? Przeszło Wam to przez myśl??  Otóż... nie oceniajcie książki po okładce.

Po co ja właściwie o tym pisze? Co to ma wspólnego z podróżami czy pracą na pokładzie samolotu? A już chyba najmniej, można to powiązać z życiem w kraju arabskim. Blog miał być fajny, egzotyczny i taki będzie. 

Nie zamierzam pisać o Ukrainie, może trochę, ale kontekst jest bardziej egzotyczny niż widać na pierwszy rzut oka.  Nie zdajecie sobie nawet sprawy ile Ukraina ma wspólnego z Tajwanem. 

 Co??   Jak??   Z Tajwanem??   Co mam piernik do wiatraka? 

Otóż okazuje się, że całkiem sporo.

Azja też ma swój Majdan, właśnie na Tajwanie.  

Zaskoczeni?!

Trudno się dziwić. Co my tak na prawdę wiemy o konfliktach w Azji Południowej czy Wschodniej? Zdecydowanie nie wiele/nic.

Plakaty znalezione na murach okolicznych budynków.
When dictatorship becomes reality revolution is our duty.
 Na Ukrainie, wszystko to dzieje się prawie na naszym podwórku, więc nic dziwnego, że nie mówi się o podobnych sytuacjach z drugiego końca świata. Jesteśmy na tyle skupieni na wydarzeniach z naszego środowiska, że zupełnie nie wiemy co się dzieje na drugim krańcu Eurazji.
Prawda jest też taka, że polskie media dość starannie wybierają informacje, które nam przekazują. Według moich obserwacji, skupiają się one głównie na sprawach, które mogą dotyczyć Polaków, choćby pośrednio.

 O ile mi wiadomo, konflikty najdalej oddalone od nas geograficznie, o których wspominają na co dzień polskie media, to Arabska Wiosna Ludów i Bliski Wschód, czyli wojna w Iraku, Afganistanie i Syrii. 

Nie jestem ekspertem, więc nie wiem z czego to wynika. Jednak, moim zdaniem, może mieć z tym coś wspólnego nasze i Amerykańskie zaangażowanie w te konflikty. Z drugiej strony,  niektóre z tych konfliktów, są zagrożeniem dla całego świata. Mam tutaj na myśli np. używaną w nich broń biologiczną, terroryzm ,albo widmo użycia broni atomowej. 

W przypadku Arabskiej Wiosny Ludów, chodziło pewnie o tysiące Polaków, którzy jeżdżą na wakacje  do Egiptu czy Tunezji. Egipt to przecież już polska tradycja. Każda szanująca się polska rodzina i taka, która ma odwagę i możliwości finansowe jechać na zagraniczne wakacje, obowiązkowo wybiera Egipt. Też byłam z rodzicami na takich wakacjach. Pierwsza zagraniczna wycieczka, pierwszy poważny lot samolotem. Zimą pojechaliśmy to ciepłych krajów. Meczety zamiast kościołów. Totalne szaleństwo za dość przystępna cenę. Wtedy myślałam, że bardziej egzotycznie to już chyba być nie może. Żarty, żartami, ale  jakby nie patrzeć, w jakiś sposób, te wewnętrzne zamieszki i konflikty,  pośrednio nas też dotyczą, choć na początku ta teoria może brzmieć trochę dziwnie.
Słoneczniki szybko stały się symbolem protestu.

 Trudno też oczekiwać, żeby przeciętny Kowalski był zainteresowany problemami Tajwanu, o ile w ogóle wie gdzie to małe, wyspiarskie państwo leży. Ja, gdybym osobiście nie wylądowała w samym środku tego protestu, w jego kulminacyjnym momencie, karmiona przez media tylko istotnymi informacjami, pewnie też bym nic nie widziała. 

Tym razem, zamierzam was uświadomić w problemach relacji chińsko – tajwańskiej, która do złudzenia przypomina relację Rosja – Ukraina.   Jakby się nad tym głębiej zastanowić to Rosja i Chiny mają całkiem nie mało wspólnego. Podobnie Ukraina i Tajwan, niegdyś zależne od innych mocarstw, teraz zmierzają ku demokracji. Jednak to nie taka prosta sprawa, oba te państwa mają dość ciężkie kłody rzucane pod nogi. Kłody te, rzuca im władza broniąc swoich racji, stołków i portfeli.

Z moich obserwacji, Ukraina ma tylko jedną zasadniczą przewagę nad Tajwanem - solidarności Unii Europejskiej i USA. Wiem, że w ogólnym rozrachunku, nikt nic nie zrobił, poza gadaniem oczywiście. Jednak o Tajwanie nawet się nie mówi. Tajwan nie ma do kogo się zwrócić o pomoc, chociażby tą moralną.  W swoim regionie Chiny nie mają równych przeciwników, a Tajwan walczy sam dla siebie. 

Właściwie, bardziej precyzyjne jest określenie, że walczą młodzi Tajwańczycy, którzy często muszą stawić czoła, nie tylko władzy, ale też swoim rodzicom, czyli starym Tajwańczykom, którzy boją się zmian.  

Protestująca młodzież
Paradoksalnie Ci młodzi ludzie, urodzeni po 1980 roku, jeszcze do niedawna uważani byli za pokolenie, które jest zbyt delikatne, żeby stawić czoła jakimkolwiek problemom. Nazywani są nawet The Strawberry Generation ( Pokolenie Truskawek). Truskawki są tutaj analogią delikatności.
Nie mniej jednak, Ci młodzi Tajwańczycy udowodnili ostatnio, w jak dużym błędzie są ich rodzice. Nie tylko dlatego, że używając nowoczesnych metod komunikacji, zorganizowali protest. Ale dlatego też, że ten protest, zwany jako Sunflower Student Movement (Słonecznikowy Ruch Studentów) pod wieloma względami, przeszedł najśmielsze oczekiwania. Przede wszystkim trwał dłużej niż ktokolwiek mógł przypuszczać, poza tym osiągnął więcej niż zakładano. Upór młodzieży, do tego poziom i sposób w jaki się zorganizowali, jest godny podziwu.




Byłam, widziałam, nawet udało mi się porozmawiać z jego uczestnikami. Imponujące.


Jak dotarliśmy do Tajwanu, nikt nie miał pojęcia co się dzieje ani dlaczego. Moja ciekawość nie dała mi jednak spokoju. Nie wiedziałam też, że właśnie tego dnia, władza pokaże swoje ponure oblicze, straci cierpliwość i będzie chciała siłą pokazać swoją rację. Tłum nie był uzbrojony. Pokojowo, choć uparcie chcieli wywalczyć swoje postulaty.  Na szczęście walki nie były tak krwawe jak na Ukraińskim Majdanie. Władza w Tajwanie nie posunęła się aż tak daleko.
c.d.n.


Następnego dnia dosłownie wszyscy czytali codzienną prasę.











wtorek, 3 czerwca 2014

Kryzys... i po kryzysie.



Usiłuję zacząć tego posta już od jakiegoś czasu. Idzie mi jak po grudzie. Nie sadziłam, że kiedykolwiek będę, w ogóle, poruszać taki temat. I chyba dlatego, zupełnie nie wiem jak to ugryźć. Zaraz miną dwa lata jak, jestem tu gdzie jestem i robię to, co robię.  

Nie, nie zamierzam tu i teraz robić rachunku sumienia, podsumowania ostatnich lat. Jeszcze nie tym razem. Nie zamierzam też rezygnować z pracy, czy prowadzenia bloga, choć ostatnio trochę go porzuciłam. I właściwie, właśnie o tym, a raczej, dlaczego tak się stało, chcę dziś napisać. Tym razem to nie będzie opowieść w cyklu: byłam tak zajęta, tyle się działo, albo nie miałam czasu. W prawdzie działo się dużo, jak zawsze, ale tym razem, to ja nie chciałam mieć  tego czasu na pewne rzeczy.

Marzec i kwiecień zupełnie nie zapowiadały tego co się ma wydarzyć. To były jedne z bardziej aktywnych miesięcy. Bardzo dużo pozwiedzaliśmy, zarówno razem z Mateuszem, jak i osobno. Byliśmy bardzo podekscytowani tym wszystkim, to były jedne z bardziej udanych podróży. W kwietniu postawiliśmy kropkę na i, wybierając się na 10cio dniową podróż poślubną do Wietnamu. Trochę spóźniona ta podróż poślubna, ale lepiej późno niż wcale. Świetnie się bawiliśmy, poznaliśmy rewelacyjnych ludzi i przeżyliśmy kilka ciekawych przygód. Dlaczego o tym jeszcze nie napisałam? Dlaczego tak zwlekam? No właśnie…

Trochę zajęło mi zanim sobie uświadomiłam, co się tak naprawdę dzieje. Ostatni miesiąc moje zainteresowanie, uwaga i wysiłki, skierowane zostały we wszystkie możliwe kierunki, poza podróżowaniem.

Nie sądziłam, że to kiedyś powiem, ale… zmęczyły mnie ciągłe podróże. Mówienie o tym, pisanie, ten nieustający poziom adrenaliny. Wymyślanie, kombinowanie, szukanie. Na samą myśl o kolejnej wycieczce, zapadałam się jeszcze bardziej pod kołdrę, czy w sofę. Najwyraźniej każdego to wcześniej, czy później spotyka. Po prawie 2 latach w ciągłym biegu i na mnie przyszła pora. Nawet swojego ukochanego aparatu ostatnio nie dotykałam.

Oczywiście nie siedziałam w domu przed komputerem nadrabiając zaległości serialowe, no dobra, trochę siedziałam, ale nie tylko. :P

Maj był miesiącem spod gwiazdy normalności, o tyle, o ile to możliwe przy naszej pracy i trybie życia. Oboje zajmowaliśmy się, na spokojnie, wszystkim co jest, wystarczająco dalekie od podróżowania, seriale też się zakwalifikowały. W końcu wyszły nowe odcinki Gry o Tron czy Hannibala, a ponad wszystko Jak poznałem Waszą Matkę. Z okazji zakończenia ostatniego sezonu, postanowiliśmy powrócić do tego serialu, żeby nadrobić zaległości i dowiedzieć się jak on wreszcie poznał tą matkę. Walka trwa.

Miałam kilka dni wolnego jednak, chyba pierwszy raz od dawna, nie wykorzystałam ich na podróże. Zamiast tego nadrobiłam zaległości domowe i towarzyskie. Spędziłam trochę czasu w jednym miejscu, na spokojnie, nie goniąc za przygodą. W kapciach, wśród znajomych, z którymi od dawna usiłowałam się spotkać, ale ciągle coś mnie goniło. Mieliśmy pomysł, co zrobić w trakcie wolnych dni, gdzie sobie pojechać, co zobaczyć, ale wygrały sprawy bardziej przyziemne, mniej intensywne, pozwalające nam wypocząć i naładować baterie.

Pewnie zastanawiacie się jak ja to wszystko pogodziłam z pracą. Przecież moja praca nie pozwala na siedzenie w domu. Jednak okazało się to super proste. Tak naprawdę, to nawet mój grafik sprzyjał takiemu nastrojowi. Dostałam takie loty, które albo nie robią na mnie takiego wrażenia, np. 3x Niemcy, (tak, tak w d… się już niektórym poprzewracało), albo kierunki, gdzie zakwaterowanie jest na tyle daleko od wszelkich atrakcji, że skutecznie mnie to zniechęcało.

Poza tym, że leniuchowałam, zaczęłam się też trochę zastanawiać na perspektywami, które mam, albo mogę mieć. Nad niespełnionymi ambicjami i planem na jakąś przyszłość, tą po lataniu. Mówimy tu w prawdzie, o bliżej nieokreślonej perspektywie czasowej, ale wydaje mi się, że zarys planu warto mieć. Nie chcę stać się jedną z tych czterdziestokilkuletnich stewardes, które w życiu nie zrobiły w zasadzie nic innego. W efekcie są sfrustrowane, zawistne i nie mają własnego życia.
Ostatnio po głowie chodziło mi wszystko co sprawiało, że mogłam siedzieć w jednym miejscu. 

Czasami trzeba odpocząć od najbardziej fascynujących rzeczy. Nie można wiecznie żyć na dopingu. Permanentnie wysoki poziom ekscytacji potrafi zmęczyć.  

Odezwała się też we mnie, tłumiona od jakiegoś czasu, fascynacja i tęsknota za normalnością, z monotonią, nudą, prozą życia. Pewnie brzmi to dla wielu z Was irracjonalnie. Jak można tęsknić za czymś takim? Otóż pamiętajcie, zawsze jest lepiej, tam gdzie nas nie ma. A jeszcze częściej chcemy mieć to czego mieć nie możemy. Takie życie.

Tak sobie myślę, że pierwszy szał, okres fascynacji światem, ludźmi, podróżami i moją pracą, mam już za sobą. Teraz przyszła pora na… No właśnie na co? Na dojrzalsze podróże? Ale właściwie co to znaczy? Jeśli to, że mam nie jeździć na jednodniowe podróże za mężem, to nie liczcie na to. Jedynie na co możecie, w tej kwestii liczyć, to relacje z nich. A może nic się nie zmieni,  może szał powoli powróci?  Macie jakieś doświadczenia, koncepcje dla mnie?

Wychodzi na to, że wszystko ma swoje granice. Ja dotarłam do swoich. Miesiąc poleniuchowałam podróżniczo i teraz wracam do gry. Powoli odzyskuję zapał i energię. Separację z aparatem też już mam za sobą. Postaram się szybko nadrobić zaległości i coś nowego pozwiedzać, o czym oczywiście też was poinformuję.