Niedawno znów
wróciłam z Manili. Cechą charakterystyczną tego lotu jest fakt, że zawsze ponad
połowa załogi jedzie do domu, czyli są Filipińczykami. Tym razem nie chcę pisać
o mieście, ani o samej Manili, ale o ludziach. Chciałam napisać mieszkańcach Manili, ale to by była nieprawda.
Ludzie, o których Wam opowiem, już dawno tam nie mieszkają, choć zostawiają tam
serce i duszę. Są to ludzie, którzy - żeby zapewnić swojej rodzinie lepszy byt - wyjechali.
Filipiny są
podobno 12tym krajem spośród tych najbardziej zaludnionych na świecie. Liczba
ludności tutaj dość szybko wzrasta z 76,5mln w 2000 roku, do ponad 100 mln w
2011. Z tego około 40% ludności żyje dziennie za mniej niż 2$. Sami Filipińczycy
mówią o sobie, że są krajem 3ciego świata. A ich rząd jest podobno jednym z
najbardziej skorumpowanych na świecie. Znając dubajskich Filipińczyków zupełnie
nie przyszłoby mi to do głowy. Nie spodziewałam się tego. Dopiero jak tam
pojechałam, rozejrzałam się dookoła, to zdałam sobie sprawę, po co i dlaczego
11mln Filipińczyków wyjechało z kraju za chlebem. Sporo z nich trafiło do
Dubaju.
Wszystkie zdjęcia mi przepadły. Długa historia. Została tylko ta pocztówka. Tak wyglądaja lokalne autobusy | . |
Melissa
Melissę poznałam
na moim pierwszym operacyjnym locie do Zimbabwe. Jest SFSem w naszej firmie.
Pierwszy raz jak z nią leciałam była zaraz po porodzie. Dziecko miało pół roku
i musiało zostać z dziadkiem i opiekunką w Manili. Wyrobienie wizy i
niezbędnych dokumentów dla dziecko zajęło więcej czasu niż się spodziewali.
Podczas 48h
layoveru Melissa zupełnie nie chciała nigdzie wyjść z resztą załogi. Spotkałam
ja przy śniadaniu i zaczęłyśmy rozmawiać. Wygadała się, że siedzi cały czas na skypie
i łączy się z ojcem w Manili, gdzie zostawiła dziecko. Wtedy po raz pierwszy
uświadomiłam sobie, że jestem zupełnie nieobyta ze światem i jego realiami, choć naiwnie wydawało mi się, że jest inaczej.
W tamtej chwili pomyślałam, że to nadgorliwa matka. Dałaby się kilkuletniemu dziecku spokojnie pobawić na wakacjach u dziadka.
Jak się okazało, że dziecko ma raptem pół roku, zrobiło mi się głupio. O ile
dziecko miało się dobrze, to mamusia nie za bardzo. Melissa musiała wracać szybko
do pracy. Dziadek już był zbyt sędziwy żeby wziąć na barki taką
odpowiedzialność, jaką jest opieka nad niemowlakiem, więc musieli zatrudnić
opiekunkę. Opiekunkę, która zgodzi się wyjechać z kraju po kilku tygodniach.
Po kilku
miesiącach spotkałam Melissę ponownie, tym razem robiłyśmy razem Singapur, z
międzylądowaniem w Colombo – Sri Lanka. W Zimbabwe przy śniadaniu opowiadałam jej swoją historie, jak
się tu dostałam, że mąż też się dostał itd. – w sumie, jeszcze wtedy nie mąż.
:P Jak się później spotkałyśmy okazało się, że mnie i moją historię pamięta.
Tak się złożyło, że mogłam jej Mateusza przedstawić, bo był to jeden z
nielicznych lotów, który udało nam się razem operować. Oczywiście nie
omieszkałam zapytać jak maleństwo i dziadek. Była zaskoczona, że w ogóle
pamiętam takie szczegóły. Okazało się, że opiekunka z dzieckiem są już w Dubaju i mają się dobrze,
niestety dziadek zmarł.
Pia i Chris
Pia i Chris to członkowie
mojej załogi z ostatniego lotu do Manili. Ona pracuje od 5ciu lat w klasie
ekonomicznej, co jest ewenementem w swojej kategorii, a on w biznesie. Dlaczego
jest ewenementem? Nikt nie chce zostać w ekonomii dłużej niż to konieczne - najciężej
pracujesz a najmniej Ci płacą. Pia ma swoje powody i to nie byle jakie, ale o tym za chwilę.
Pia i Chris to
małżeństwo, które zostawiło w Manili trójkę dzieci – 11, 12 i 13 lat. Wyjechali
jak dzieci miały 3-4 lata i od tego czasu pracują za granicą. Dzieci mieszkają
z krewnymi Chrisa w Manili. Najpierw pracowali w Burj Al Arab, teraz w naszej
linii lotniczej.
Nasza firma od
jakiegoś czasu zanotowała przesyt Filipińczyków w swoich szeregach, dlatego już
ich nie rekrutuje. Jaki to ma związek?? Ano taki, że wszyscy wcześniej
zatrudnieni Filipińczycy już dawno opuścili klasę ekonomiczną i pracują w
biznesie albo wyżej. Dlatego, bardzo ciężko się im zamienić na lot do kraju, bo
większość obsługi to Filipińczycy a każdy chce jechać do domu i lotu nie odda.
Dodatkowo w biznesie pracują max 4
osoby, a w ekonomii do 9ciu. Pia chce zobaczyć swoje dzieci jak najczęściej,
dlatego bierze każdą Manile jaką ktoś jej zaoferuje. Będąc wciąż w ekonomii dużo łatwiej jej się zamieniać.
Z tego co Pia i
Chris mi opowiadali to ich sytuacja jest dość specyficzna. Wszystkie zarobione
pieniądze, jak pewnie w większości rodzin, idą na dzieci. Państwowe szkoły w
Manili nie cieszą się zbyt dobrą opinią i wysokim poziomem edukacji. 50cio
osobowe klasy mówią same za siebie. Dlatego Pia i Chris pracują za granicą,
żeby ich dzieci mogły chodzić do szkół prywatnych i mieć lepsze wykształcenie. Z
tego co opowiadali, w Manili nie znaleźliby pracy na tyle dobrze płatnej, aby
mogli sobie na to pozwolić.
Zastanowiło mnie,
skoro i tak płacą za szkołę dla dzieci, to dlaczego nie sprowadzą ich do
Dubaju? Jak zapytałam ich o to, tylko się uśmiechnęli. Okazało się, że nasza
wypłata, która nam, bezdzietnemu małżeństwu, wydaje się rewelacyjna, jak masz
3ke dzieci w wieku szkolnym, już taka dobra nie jest. Zwyczajnie nie stać ich
na szkoły w Dubaju, musieli by przenieść się do Sharjah, a tego nie chcą.
Każdą wolną
chwilę spędzają z dziećmi na telefonie
albo lecą do Manili. Bezpośrednie loty są prawie zawsze pełne, więc to nie jest
łatwe. Dlatego kombinują z przesiadkami w Singapurze albo Hong Kongu.
Jak dojechaliśmy
do hotelu, już w drzwiach, czekało na nich kilku dorosłych i gromadka dzieci,
które obsiadły ich od razu. Chris opowiadał mi, że jedzie zaprowadzić porządek,
bo dzieciaki bez pozwolenia użyły jego karty kredytowej. Sytuacja z typowego
życia rodzinnego wzięta, choć ja byłam raczej grzecznym dzieckiem. Podbierałam
tylko drobne, które zawsze koło telewizora w kuchni leżały, albo jak tata się
przebierał i mu ze spodni leciały :P.
Historia Pii i
Chrisa jest pewnie jedną z wielu, które dla
mnie są nie do pojęcia. Nie mam dzieci, ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym z
nimi nie mieszkać. Wychowywać je na odległość. Pia i Chris bardzo się starają
być jak najbliżej swoich dzieci, mimo wszystko. Jednak prawda jest taka, że ich
dzieci nie wiedzą nawet co to znaczy mieszkać z rodzicami. Nie można przecież
policzyć wakacji w Dubaju, choćby nie wiem jak częste były.
Takie historie
zawsze skłaniają mnie do refleksji. Ja jednak miałam sporo szczęścia w życiu.
Powoli zaczynam wyglądać poza bańkę mydlaną w której żyję, jednak dalej
pozostaję tylko biernym obserwatorem. Choć świadomość mam większą to wciąż, na
szczęście, mnie to nie dotyczy. Za to
pozwala bardziej docenić to co zawsze miałam i wydawało mi się takie oczywiste.